Translate

sobota, 14 czerwca 2014

Indonezja - rajska wyspa Rau na dalekim wschodzie - część 1


A poniżej o rajskiej wysepce Rau i jej magicznej plaży i skałce kurczaka, Elfiku i prostocie wiejskiego indonezyjskiego życia w miejscu bez elektryczności.
W części 2 opowiem o jaskółkach jadalnych i spotkaniu z szamanem, który wypędzał lucyfera z chorej stopy.


WYSPA RAU - WIOSKA POSI-POSI i ELFIK
Wysepkę Rau odwiedziliśmy dwukrotnie, pierwszy raz poznawczo na trzy dni, jednak urzeczeni jej pięknem, po tygodniu wróciliśmy na kolejne dziesięć i znaleźliśmy na plaży kawałek drewna przypominający nogę baletnicy. Wystarczyło ją ustawić na podstawce skalnej i rzeźba gotowa! raj dla amatorów sztuki naturalnej.

Rau leży na północny wschód od wyspy Morotai. Zamieszkaliśmy w jednej z trzech znajdujących się na niej wiosek, w Posi-Posi. U brata Taty Novi dostaliśmy pokoik przylegający do domu, tuż przy części zaaranżowanej na sklep z mydłem i powidłem prowadzonym przez panią gospodarz.
W ten sposób mogliśmy wczuć się 24 godziny na dobę w panujący tu klimat życia wsi. Dzieci przybiegały, co chwila do sklepiku po słodycze kupując oranżadę o smaku truskawki (zero podobieństwa do smaku oryginału wprost nazwałabym to trucizną), ciasteczka i inne świństewka przemycone tu kulturą konsumpcjonizmu i sprzedawane w maleńkich opakowaniach. Pewną nocą o 4 rano w zamknięty sklepik stukał, walił i krzykiem nawoływał do zbudzenia gospodynię (i przy okazji nas w pokoju obok) sąsiad, bo chciał kupić paczkę papierosów. I udało mu się, zbudził, kupił i poszedł.

Sklepik, od momentu naszego przyjazdu, codziennie był oblężony przez dzieci, nastolatków i dorosłych wpatrzonych z uśmiechem w nas a my w nich. Największa intensywność tej telepatii trwała 3 dni podczas pierwszego przyjazdu. Wówczas to moja próba wyjścia przed dom by podziwiać w ciszy piękny pomarańczowo-czerwony zachód słońca ściągnęła tylko dalszych sąsiadów, którym się wówczas ukazałam na oczy. Gdy wróciliśmy drugim razem, fascynacja nami zmalała, ale nadal była wyraźnie zauważalna, choć już głównie towarzyszyły nam dzieci. 
W tym pięcioletni radosny, uśmiechnięty od ucha do ucha, słodko urwisowaty Chico, o niespożytej energii i entuzjazmie do życia. Chico zasypiał gdzie popadnie a to na drewnianej ławie a to na betonowej, chłodnej posadzce. Za Chico często kryła się Maria, może 3 latka, której duże brązowe oczy wyrażały ciekawość, ale i strach wyniesiony z domu, w którym był alkohol i przemoc. Tę parę zapamiętałam najbardziej. 
 

ELFIK. Chico jest synem męża córki gospodarzy. Mąż mam na imię Ulis, którego ja w duchu nazwałam Elfik z uwagi na odstające uszy i tak już zostało między nami. Potem się okazało, że Elfik-Ulis faktycznie ma bieżące powiązania z innymi wymiarami, istotami- przynajmniej ja to tak widzę. Jego ojciec jest lokalnym szamanem, którego moc i umiejętności przydały się również nam, ale o tym dalej.
A przy okazji okazało się, że i ja mam pewne liczbowe połączenia z Elfikiem, bo nasze daty urodzenia dzieli tylko 10 lat różnicy, ale łączy wspólnota dnia i miesiąca urodzenia
(5.10.1975 i 5.10.1985)- Przypadek czy przeznaczenie? J Jeśli czyta to ktoś, kto się zna na numerologii zapraszam do podzielenia się wiedzą. a poniżej Elfik


W Posi – Posi stoją cztery kościoły w tym aż dwa tego samego wyznania, bo się wierni skłócili i nie mogąc dojść do pojednania, część z nich wybudowała własny obiekt kultu. Oba stoją przy tej samej drodze, prawie na przeciwko siebie. Jest tam także kościół Zielonoświątkowy (Pentecoste).





PROSTOTA WIEJSKIEGO ŻYCIA – OGRODY I RYBY
Na wyspie albo jesteś rybakiem, więc masz sieci i łódź albo ogrodnikiem i masz prawo własności lub dzierżawy ziemi pod uprawę. Rybacy sprzedają swoje ryby parę razy dziennie, wówczas przez wieś przebiegają dzieci lub kobiety wykrzykując po indonezyjsku ‘ryby, ryby, ryby!’. Innym razem pojawia się pan z wózeczkiem, lokalna wersja domokrążcy oferujący warzywa i owoce. Kto chce ten handluje tym, co ma lub korzysta na własne potrzeby? Czasem dzieci biegają i krzyczą słowa, których nie rozumiemy a ich pakunki skrywają w sobie świeżo upieczony chleb czy lokalne smakołyki.

We wsi nie ma prądu i to jest fantastyczne aż do zmroku, który gdy się pojawia przemienia gwar wiejskiego życia w huragan dźwięków. W zasadzie dwóch ich odmian. Większość domostw zaczyna buczeć melodią z generatora lub głośnej muzyki zależy, co swą głośnością się bardziej przebije. Ale nie ma chaosu, nie ma konkurencji między głośnością czy utworami między domostwami, to nie polskie knajpkowo-rozrywkowe wybrzeże latem. Wydaje mi się, że panuje tu niepisana umowa, która nakazuje tubylcom utrzymywać harmonię w każdym aspekcie ich życia. W Posi-Posi i na wielu innych wsiach podziwialiśmy powystawiane przed dom lub ustawione w salonie gigantyczne głośniki najczęściej sztuk 8 i bliskość siedzących przy nich ludzi, bawiących się lub tańczących dzieci czy po prostu przewijanych niemowlaków, te ostatnie akurat nie miały wyboru by uciec do strefy ciszy.

Wieś przygotowuje się na pobieranie prądu z energii słonecznych i w paru miejscach natrafiamy na wykopane duże dziury w ziemi. Pewnego razu Wojtek spacerując po wsi natrafił na dwóch chłopców wsadzonych do tej dziury, zapłakanych i umorusanych. Parę metrów dalej mama robiła pranie i potrzebując swych rąk do tej pracy, wsadziła zapewne je do dziury na tymczasowe utrzymanie w miejscu bliźniaków. A ponieważ bliźniaki na widok Wojtka wyciągały ręce do góry to je wziął i wyciągnął na powierzchnię, a mama prała niedaleko i się z tego wszystkiego śmiała. Gdy potem widzieliśmy podobne dziury we wsi, sprawdzaliśmy czy nie ma tam ukrytych dzieci chętnych do wyciągnięcia, ha, ha, ha.


OGRODNICY – RAJSKA PLAŻA
Nasz gospodarz miał własny ogród i szybko przystaliśmy na jego propozycję wspólnego wyjścia z nim i Elfikiem do pracy. Ogrody tubylców ze wsi Posi-Posi położone są przy przepięknej, rajskiej plaży. To cudowna droga do pracy, samo nią przechadzanie wprawia człowieka w dobry nastrój i zestraja z naturą. Wyruszając z Posi-Posi idziesz lasem obsadzonym palmami kokosowymi, mijasz cmentarz z nagrobkami wyłożonymi lakierowanym kafelkami (takie jak używamy w łazienkach) i przykrytymi daszkiem z falistej blachy (by się zmarli nie obrazili, że na nich deszcz pada i gniewu swego na rodzinę nie sprowadzili), potem po prawej stronie zatoczkę z drzewami mangrowca, czasem wyglądającą upiornie i po jakiś 20 minutach docierasz na plażę, która rozpostarła się przed nami w taki sposób w jaki wyobrażaliśmy sobie rajską plażę. 
Na zdjęciu poniższym, dla odmiany od standardowych pocztówkowych widoków, cienie palm kokosowych do rozbudzenia wyobraźni. 

 W połowie drogi, po naszej prawej stronie mijamy samotnie stojącą, oddaloną z 30 m od lądu, skałkę kawową. Akurat w tym czasie wydziela swój aromat. Mimo, że stoi samotnie to nie jest sama. Do towarzystwa wybrała sobie ptaszki, które postanowiły uwić tu swoje gniazdo na targanym wiatrem wątłym, ale mocnym krzaczku. Co za odwaga, siła, wiara i spokój w tej romantycznej parze! Założyć swój dom w takim miejscu. Gdy wróciliśmy na tę wyspę drugi raz gniazda już niestety nie było, musiało spaść do wody lub może ktoś je zdjął. Ale niestrudzone ptaszki zaczęły budować nowe na jeszcze bardziej chybotliwym krzaczku tuż obok. 


Mijamy skałkę, delektując się zapachem i idziemy dalej plażą w stronę ogrodów schowanych w zieleni po naszej lewej stronie. Witamy się z innymi ogrodnikami maszerującymi żwawo z przepasanymi na plecach stożkowymi koszami z liści i maczetami zwisającymi przy pasie. Wracając z ogrodów kosze te będą wypełnione kokosami, mąką z sagowca lub sezonowymi owocami. 

Być może i upolują małego zwierzaczka o pięknych dużych brązowych oczach zwanego Kuskus (Cuscus). Widzieliśmy go tylko raz, w niewoli odwiedzając rodzinę gospodarza w innej wsi na Rau. Gatunek na wyginięciu ze względu na handel. 




Po drodze wita nas ogromne, rozłożyste drzewo rodem z filmu ‘Avatar’, z
którym witam się w duchu. 

Przed końcem zatoczki zaczynamy wchodzić w głąb chaszczy wydeptaną dróżką, która pnie się pod górkę i po 15 min jesteśmy na miejscu. Podziwiamy ogromne drzewa goździkowe. Widzę je pierwszy raz w życiu. 







Drzewa goździkowe mogą mieć do paru metrów wysokości i pięknie pachną zwłaszcza, gdy podmuch wiatru uwolni aromat liści. Zerwałam młode pędy do żucia, dają ostry, mocny smak, nie potrzeba gumy do żucia i płukanek do odświeżenia ust – można się od razu całować na goździkowo.

Zobaczyliśmy również jak pozyskuje się mąkę z drzewa Sagowca.

 To specjalny rodzaj palmy, po jej ścięciu pień jest przepoławiany, wnętrze rozdrabniane i transportowane do wydrążonego wcześniej żłobu. Tam leżakuje w wodzie i fermentuje barwiąc na czerwonawo-rdzawy kolor. Żłób przykryty jest liśćmi palmowymi by chronić przed robactwem, ale wątpię czy to pomaga. Potem jest to odsączane i w zbitej formie wsadzane do koszy. W domu gospodyni zrobiła nam lokalne danie z mąki sagowca w dwóch wariantach: glutowej oraz zbitej w formie chlebka lekko mokrego w środku. Nam smakowały obie wersje, choć chlebek mi bardziej.


RAJSKA PLAŻA, SURFING NA DREWNIE I SŁODKOWODNE ATRAKCJE
Nasza rajska plaża rozciągnięta jest w kształcie lewostronnego rożka księżyca i wyłożona bazaltowymi czarnymi kamieniami o przeróżnej wielkości i kształcie, jasnymi kamieniami, muszelkami i muszlami, palmami kokosowymi chylącymi się ku turkusowemu błękitowi morza, które grzmi odgłosem 2 metrowych fal tworzących się na płytkiej wodzie porywając z dna piasek i uderzając z hukiem o skalisty, pokryty niedostępnymi rafami brzeg. A wszystko to dopełnione kolorystycznie zielenią ogrodów, drzew, zwisających z nich roślin przypominających czasem upiorne stwory. 

W połowie tej rajskiej plaży znajduje się tajemnicza kawowa skałka wraz z niewidzialnymi ludźmi Moro (zapraszam do kolejnego wpisu).
  

Plaża poprzecinana jest dwoma źródełkami rzeki, biorącymi swój początek gdzieś w lądzie aż do plaży. Bardzo dobra kompozycja matki-natury, w ten sposób po słonej kąpieli można biec na prawo lub lewo i przepłukać się w słodkiej wodzie bez towarzystwa krokodyli.

Lokalni surferzy, czyli towarzyszące nam na plaży dzieci szybko pokazały swoje umiejętności. Wyszukały wyrzucone przez morze deski, deseczki,
wydłubały wystające z nich gwoździe i biegiem ruszyli w fale. Obserwowaliśmy z ciekawością a szło im fantastycznie. Maluchy unosiły się na niskiej brzegowej fali, która niosła ich ze sobą z parę metrów. A ile radości, zabawy i śmiechu! Spróbowaliśmy i my. Parę razy się udało na płytszej wodzie jednak, gdy wyszliśmy za miejsce gdzie tworzą się fale, do śmiechu nam nie było. Woda zaczęła próbować wciągać w głąb. Powróciliśmy na bezpieczne stanowiska z gruntem pod stopami i dalej kładliśmy się na fali i naszych dosłownych drewnianych deskach surfingowych.

Inną atrakcją tego miejsca jest wodospad, do którego można dojść korytem rzeki i na przykład znaleźć odciśnięty w kamieniu pradawny kształt stopy jakiegoś drapieżnika. Musiał przejść po nim, gdy lawa ostygła a była wystarczająco miękka by przyjąć i utrwalić jego ciężar. Wodospad dał nam miłą ochłodę, ale nie uchronił od komarów, które w tym lekko zalesionym i zaciemnionym miejscu miały na nas żerowanie. 
A ostatnia atrakcja przez nas poznana to skałka Kurczak na zdjęciu powyżej. 

Zapraszam na część drugą relacji!

z pozdrowieniami
Joasia



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz