Kolejny
i ostatni wpis z Indonezji poświęcę magicznym sprawom dziejącym się na rajskiej
wysepce Rau. Ujawnię tajemnicę skałki o aromatycznym zapachu kawy, opowiem o
niewidzialnych ludziach lasu i spotkaniu z szamanem po ukąszeniu owada.
Na moment skok w przeszłość i krótkie
przypomnienie jak dotarliśmy na wyspę Morotai (daleki wschód Indonezji, okolice
Papui).
Po dłuższym pobycie na turystycznej wysepce Bunaken z piękną
rafa koralową i brudnymi od plastiku, pampersów i śmieci plażami, wróciliśmy do
portowego miasta Manado (północna cześć wyspy Sulawesi) i nocnym promem
dopłynęliśmy na położoną na wschodzie Indonezji dużą wyspę Halmahera. Noc spędziliśmy w portowym miasteczku Tobelo leżącym u
podnóża aktywnego wulkanu, którego pył czuliśmy pod stopami spacerując ulicą. Następnego
dnia szybką łódką (speed boat) pokonaliśmy wysoką falę, która rzucając nami
niemiłosiernie dostarczyła nas szczęśliwie na wyspę Morotai do miejscowości
Daruba.
WYSPY KORZENNE ARCHIPELAGU MOLUKI
Wyspa Morotai wchodzi w skład archipelagu Moluki. Moluki (zwane
też Maluku czy Wyspy Korzenne) to grupa wysp we
wschodniej części Archipelagu Malajskiego, wchodząca w skład Indonezji. Otoczone są wodami mórz Banda, Seram, Moluckiego i Halmahera. Największe wyspy to Halmahera, Seram i Buru. Wnętrza wysp są górzyste, występują tu także czynne wulkany. Wyspy są ważnym regionem upraw roślin dostarczających przyprawy korzenne, stąd ich nazwa, nadana już w XIV-XV wieku, gdy zmierzało tu wiele wypraw europejskich. Na wyspach korzennych pozyskiwana jest m.in. gałka muszkatołowa,
goździki, cynamon, kurkuma. Prócz tego uprawia się także ryż, palmę kokosową, kukurydzę i kawę. Występują tu ponadto złoża ropy naftowej, cyny, złota i węgla, ale ich
zasoby nie są znaczne – tyle według wiedzy Wikipedii, co potwierdzamy,
wiedzieliśmy na własne oczy – jednak poza złożami złota, choć morze wyrzuciło
na brzeg wyspy Rau parę ciekawych fragmentów kamieni i skałek.
RAJSKA WYSPA MOROTAI
Morotai jest jedną z najbardziej wysuniętych na północ wysp archipelagu.
Rozciąga się na 80 km w linii północ-południe i ma ok 42 km szerokości. Pokryta
jest w większości lasami i otoczona mangrowcami, skałami a także jedno albo
dwukolorowymi (białymi lub czarnymi) piaszczystymi plażami. Morotai była częścią
sułtanatu Ternate (na wyspie Halmahera), który był wasalem holendersko -
indyjskiej spółki (Dutch East India Company) do końca XVII wieku. Na wyspie
Halmahera nadal rządzi Sułtan, który ma parę żon lub, zmieniając perspektywę,
parę żon ma jednego męża. I z tego co wiemy lokalni ludzie wcale nie są z tego
wielożeństwa szczęśliwi bo wiele żon to większe koszty Sułtana i wyższe podatki
potrzebne do skarbca Sułtana.
Swoją drogą ciekawe jak Sułtan radzi sobie w życiu codziennym z zachowaniem
równowagi między pracą a życiem osobistym zgodnie z modnym w naszej strefie
geograficznej podejściem tzw. work-life balance. Przypomina mi się anegdota o
szefie Citigroup podczas jego pobytu w Polsce sprzed paru lat. Zapytany na
spotkaniu o to jak osiąga równowagę miedzy pracą a życiem osobistym
odpowiedział:
- I have my work, my wife has a balance/ Ja mam pracę, moja żona
ma równowagę.
A Sułtan? Hmmm, podnosi podatki i zwiększa wydatki na żony –
tyle wg naszego informatora wiozącego nas na lotnisko.
Po szybkim rozpoznaniu wyspy tj. ludzi, miasta i przyrody określiliśmy
Morotai, jako nasz raj znaleziony i osiedliśmy się tu na ostatni marcowy miesiąc
podróży. Jednakże po około dziesięciu dniach pobytu okazało się, że znaleźliśmy
inną rajską wyspę zwaną Rau, której magia towarzyszyła nam już do końca pobytu
i widok niezwykłej zatoki wraca wspomnieniem w Polsce. Ale o niej i jej
magicznym sprawom będzie poświęcony kolejny wpis już wkrótce.
PÓLWYSEP I DWIE WODNE PANNY
Daruba to główne miasto portowe i stolica wyspy. Położona jest
na południowym zachodzie wyspy tuż obok półwyspu wysuniętego spiczaście w
stronę, dużo większej wyspy Halmahera. Ten właśnie wąski jak nasz polski Hel,
fragment ziemi przemierzaliśmy użyczonym skuterem wyszukując plaż poukrywanych
w licznych mniejszych lub większych zatoczkach po prawej lub po lewej stronie półwyspu.
Każdy dzień przynosił nam niespodziankę, bo wygląd plaży zależał od pory dnia i
fazy księżyca sterującego niezmiennie i ponadczasowo, od milionów lat wszelkimi
odpływami lub przypływami na Ziemi.
Raz mogliśmy więc wskoczyć do głębokiej wody i dryfować na jej
drobnej fali, innym razem czekało nas brodzenie po odkrytych odpływem mini
rafach lub skok do powstałego jacuzzi, oczka wodnego i relaks w towarzystwie przerażonych
mini rybek w nim tymczasowo uwięzionych. Cypel dawał nam także możliwość wyboru
miejsca bezwietrznego, gdy potrzebowaliśmy ciszy i spokoju lub wietrznego gdyż
tuż po jego drugiej stronie szalał porywisty wiatr porywając do tańca wysoką
falę.
Półwysep codziennie przypominał nam o dwóch obliczach tego
samego żywiołu: temperamentnym i spokojnym, energii męskiej i żeńskiej:
działania i odpoczynku, światła i ciemności (lub po prostu braku światła). Ta
sama siła w podwójnej ekspresji. Obserwowaliśmy z zachwytem ten żywiołowy lub
spokojny taniec dwóch panien wodnych bezpiecznie oddzielonych stabilnym
gruntem, by się nie pokłóciły i więcej zawirowań do wody nie wnosiły.
SKARBY PLAŻY I CENNY DRIFT WOOD
Obydwie strony półwyspu, przeważnie bezludne, codziennie odkrywały
przed nami swe skarby: wielkie muszle ok 40 cm długości, piękne białe
oszlifowane wodą kamienie, zupełnie nie
ładne (wg mojej estetyki) metalowo-żelbetonowe pozostałości nabrzeża militarnego
z czasów II wojny światowej no i wymarzony, wyczekany przez Wojtka drift wood,
czyli dryfujące fragmenty drzewa. Takie kawałki drzewa pływają w wodzie
parędziesiąt lat, są przez nią modelowane i potem wyrzucone na brzeg. Wszędzie
na każdej plaży leżały gigantyczne części drzewa o pięknej strukturze drewna,
ciekawej linii sęków i dużej twardości. Potrzeba je tylko osuszyć, lekko
obrobić nadając artystyczny kształt i unikatowe meble-arcydzieła gotowe i w
dodatku eko! Bo to drewno z recyclingu odzyskane z natury. Człowiek, po
przyrodzie i wodzie, będzie jego trzecim twórcą, nadając mu ostateczny kształt wg
swojej wizji.
Parę razy widzieliśmy gotowe 3-4 metrowe blaty dryfujące przy
plaży. Lokalni nic z tym nie robią, do niczego spektakularnego ich nie używają
czasem nawet mniejsze fragmenty palą. To co wyrzucone na plażę do nikogo tu nie
należy – choć w tym temacie forma własności się tu jeszcze nie zadomowiła.
Bali dawno temu też miało drift wood wyrzucony na plaży, ale
przyjechali turyści, wyłowili co znaleźli, obrobili na rzeźby i meble i
sprzedają na świecie w dobrej cenie, bo to piękny, niepowtarzalny materiał, z
którego powstają wyjątkowe dzieła sztuki. Teraz na Bali nie ma drift wood a
galerie, które odwiedzaliśmy wystawiają jego imitacje tzn. ścięte fragmenty
drzewa np. konary, korzenie szlifują, postarzają i ma imitować drift wood. Ale
nie ma porównania w estetyce i w podejściu eko…
FAUNA I FLORA – KROKODYLE
UPROWADZENIE
Pewnego razu na plaży spotkaliśmy metrowego jaszczura, młodszego
brata giganta zKomodo, który zaskoczony nasza obecnością uciekł szybko w
pobliskie chaszcze, nie pozwalając naszym oczom nacieszyć się jego gadzią
urodą. Parę razy obserwowaliśmy urocze migracje plażowe mini krabów w mini muszelkach-domkach
pędzących gdzieś w jednej gromadzie. Prawie codziennie wznosiliśmy głowy do
góry podziwiać latające nad naszymi głowami morskie orły z białą głową i
brązowymi skrzydłami, które zmieniały się na rdzawo-rude na linii słońca. Często
pojawiały się także smukłe, wielkie Fregaty wznoszące się na fali powietrza i
krążące nad nami, gdzieś hen, hen wysoko.
Zaskoczył nas natomiast całkowity brak małp, mało motyli i
ptaków – oczywiście w tych miejscach, w których my byliśmy. Na wyspie nie ma
dzikich, groźnych zwierząt takich jak słonie, tygrysy, skorpiony czy jadowite
węże wpełzające nocą do łóżka i człowiek się już nie budzi odchodząc w śnie.
Postraszono nas nimi pewnego razu, gdy czekając w przystani na szybką łódź (speed
boat) oglądaliśmy program o niebezpiecznych zwierzętach w Indiach. No, ale
Indie to ląd a Indonezja to ponad 17 000 wysp. Całe szczęście!
Tymczasem według informacji w internecie, w tutejszych wodach w
okolicy miasteczka o wdzięcznej nazwie Bere-Bere miały występować krokodyle słono
wodne, czyli lubiące morza i oceany. Ich długość może dochodzić do paru metrów
i mogą wypływać aż do 30 km w głąb wody. Udaliśmy się do Bere-Bere przy
najbliższej okazji, jednak miejscowi panowie spotkani na moście, na moje
pytanie o miejsce przebywania tych gadów pokręcili przecząco głowami, negując
ich istnienie. Nie wiemy więc czy krokodyle są, czy nie. Być może nie mówi się
o nich, bo to nie dobre marketingowo-turystycznie a może zostały wybite.
Mam jednak historię mrożącą krew w żyłach związaną z krokodylem, którą opowiedział nam
spotkany parę dni później właściciel ośrodków nurkowych (holender, co stał się
Indonezyjczykiem) na wyspie Halmaherze i Sulawesi. A było to tak….
Podczas nurkowania turystów w okolicznych wodach, pojawił się
krokodyl. Zaatakował jednego z nurków na pełnym morzu i zaciągnął ofiarę do
przybrzeżnych chaszczy by ją ukryć i by ‘posiłek’ skruszał. Po czym odpłynął.
Na szczęcie nurek nie stracił przytomności od zadanych mu ran i miał cały czas
na sobie sprzęt, w tym regulator z dopływem powietrza z butli, wiec przeżył.
Samodzielnie wydostał się ze spiżarni krokodyla i zdobył pomoc. Myślę jednak,
że już nigdy nie wrócił do nurkowania.
Każdy sport niesie ze sobą ryzyko a gdy dodać jeszcze do tego zmienność
żywiołu natury to ryzyko się zwiększa a niektórzy, po czasie, nazywają to
przygodą. Przypomniał mi się komunikat usłyszany gdzieś w radio na Bali o 6
japońskich turystach, którzy już nie wrócili z nurkowania na południu wyspy.
Nastąpiła nagła zmiana pogody i przyszedł mocny, porywisty wiatr.
My w tym czasie jechaliśmy skuterkiem na lotnisko w Denpasar
(stolica Bali) kupić bilety lotnicze bezpośrednio w okienku linii lotniczych. Faktycznie
mocno wiało, trochę padało i zagrożeniem na drodze były opadające uschnięte
ciężkie i duże liście z palm. Na lotnisku dodatkowo dowiedzieliśmy się o
porannym wybuchu wulkanu we wschodniej części Jawy – góra Kelud (w tych
okolicach byliśmy 2 tyg. wcześniej) i odwołanych lotach z powodu pyłu
wulkanicznego, co spowodowało niezłe zamieszanie w przylotach i odlotach.
Dziwny to był dzień…
Wiemy też, że w wodach Morotai są żółwie. Pierwszy nasz bezpośredni kontakt z nimi miał miejsce na wyspie
Bunaken (koło wyspy Sulawesi). Pływały pod nami lub przed nami szykując się do
wynurzenia by zaczerpnąć powietrza a my w zachwycie je podglądaliśmy snorkelując.
Na Morotai jednak mieliśmy okazję doświadczyć pośredniego spotkania z żółwiami
niestety nie tak sympatycznego.
Razu pewnego gdy wypoczywaliśmy na plaży, pojawił się, ni stąd
ni zowąd, pan poszukujący skarbów w ziemi, w którą wtykał co parę kroków długi
drewniany kij. Przeszedł obok nas mile
się uśmiechając i poszedł dalej. Parę metrów od nas zaczął wygrzebywać dziurę w
piasku i wyciągać stamtąd, ku naszemu zdziwieniu, jajeczka żółwia złożone nocą
przez samicę.
Z pewnością to lokalny przysmak obecny w tej kuchni od wieków. Obecnie
zakazany, bo żółwie są pod ochroną. W sumie wygrzebał ok 130 jaj. W ten sposób
człowiek i jego rodzina zje posiłek z jaj żółwia, jak czynili ich przodkowie,
samica zrealizowała swój biologiczny instynkt składając jaja, żółwiki się nie
narodzą. Oby miały szansę przeżyć na innej plaży i szczęśliwie doczołgać się do
wody, niezjedzone po drodze czy to przez człowieka czy ptaki na nie polujące.
Życie to cud, życie jest cudem i
może być cudownym doświadczeniem.
Narodzić się to jedna sprawa, przeżyć, dorosnąć i dojrzeć to
kolejna. Czasem dorosły jest tylko urosły. A jeszcze przeżyć swoje życie z
sensem realizując swoje dary, dzieląc się talentami z innymi, to dopiero wymaga
odwagi i bohaterstwa! Gratuluję więc wszystkim bohaterkom i bohaterom swojego
życia, którzy czują że są na właściwej drodze i właśnie czytają ten wpis J!
MILITARNA HISTORIA MOROTAI
Wracając do Morotai czas przenieść się do XX wieku.
Wyspa kojarzona jest głównie z II Wojna Światową. W 1942 Cesarz
Japonii najechał Morotai, w odpowiedzi, na co siły zbrojne US i aliantów odpowiedziały
kontratakiem i rozpoczęły bitwę o Morotai w 1944, bombardując ją i najeżdżając
pod koniec roku. W tym samym czasie na wyspie przebywali Japończycy i alianci.
Ci ostatni sprowadzili sporo inżynierów, którzy szybko zbudowali infrastrukturę
techniczną, 2 pasy dla samolotów i zbudowali siec stacji benzynowych.
Nie wiemy, co pozostało z tego wszystkiego 70 lat później, ale
jedną z miłych niespodzianek jest dla nas tutejsza jakość dróg i bardzo mała
liczba pojazdów. Największe miasto wyspy, Daruba ma dwupasmowe jezdnie
przegrodzone kwietnikami. Jest tu bardzo mało samochodów, mało skuterów i motorów,
które swobodnie korzystają z istniejącej jezdni. Co za ulga po hałasie i
spalinach podróży po Indonezji!
Jest też jedna stacja benzynowa z regulowanymi przez rząd cenami,
ale z reguły zamknięta, na czym korzystają lokalni sklepikarze skupujący benzynę
tanio, gdy stacja jest otwarta i sprzedający drożej, gdy zamknięta - główna
zasada handlu wszechobecna.
Lotnisko z czasów wojny jest wykorzystywane do tej pory. Z
Daruby można przelecieć do Ternate na wyspie Halmahera. Linie lotnicze Susi Air
www.susiair.com samolot Cessna C20813 Grand
Caravan – brzmi intrygująco ale nie wypróbowaliśmy.
Morotai szczyci się swoją wojenną przeszłością i traktuje ją
jako ważną atrakcję turystyczną. Dekoracje z bomby witają nas często przy wjeździe
do wsi. Na wyspie znajduje się pomnik Japończyka Nakamury oraz Amerykanów, lokalne
władze budują też nowe, duże muzeum by upamiętnić wydarzenia wojenne i
powojenne w historii wyspy. Swoje ślady pozostawili tu Japończycy, Amerykanie, Australijczycy.
Nie ma rozróżnienia na to kto był dobry czy zły, pomniki stawiane są wszystkim
bez względu na jakość i formę ich wkładu
w tutejsze życie.
O JAPONCZYKU, KTÓRY PRZEGAPIL
KONIEC II WOJNY ŚWIATOWEJ
Formalne poddanie się Japończyków na Morotai miało miejsce 9 września
1945r. ale nie wszyscy Japończycy o tym wiedzieli. Żołnierz Nakamura został
odkryty przez indonezyjskie lotnictwo i podstępem wyprowadzony ze swojej
górskiej kryjówki przez specjalny patrol w grudniu 1974r- ponad 30 lat po
zakończeniu wojny!
Nakamura ukrywał się w jaskini w środkowej części wyspy, górzysto-leśnej.
O jego istnieniu wiedzieli mieszkańcy pobliskiej wioski, ktoś dostarczał mu
jedzenie i żywność.
Gdy patrol wojskowy go wypatrzył ogłoszono cenę za jego schwytanie.
Ktoś wskazał nie tylko miejsce, ale i sposób jak to zrobić by go nie przestraszyć
i by nie zmienił miejsca ukrycia. Grupę Indonezyjczyków nauczono hymnu japońskiego
(japoński i indonezyjski są tak podobne do siebie jak polski i japoński),
przebrano w mundury armii japońskiej i wysłano pod jaskinię Nakamury. Podstęp się
udał. Nakamura wyszedł i został aresztowany. Okazało się też, że miał towarzyszkę
życia, miejscowa panią, którą uratował kiedyś od przemocy. Nakamura został
repatriowany do Tajwanu, bo w rzeczywistości był aborygenem Tajwańskim
wcielonym na czas wojny do armii japońskiej. Parę lat później zmarł na raka płuc.
Po jego deportacji przeszukiwano jaskinię w której się ukrywał a opowieść
głosi, że znaleziono tam złoty garnek co oznaczałoby szansę na ukryte skarby.
GENERAL MAC ARTHUR
I znowu historycznie z tej samej wojny. Ten amerykański dowódca stacjonował
na Filipinach a gdy został wyparty przez Japończyków, pojawił się w Australii.
Tam sformułował nowy oddział i przybył na Morotai. Stad dowodził dalszymi
działaniami zbrojnymi.
Pojechaliśmy na jedna z atrakcji wyspy tj. miejsce gdzie pan
McArthur lubił odpoczywać. Wodne lustro (water mirror) to niewielka odkryta
jaskinia, jakby dziura w ziemi. W dole tworzy się tafla wody z wody wypływającej
z podziemnej rzeki. Miejsce jest przyjemnie zadaszone cieniem starego, rozłożystego
drzewa. W studni obok jest sekretne przejście do morza, którym przeprawiali się
żołnierze.
Przyznam, ze dobrze się ten pan był urządził tu na wyspie, bo to
dobre miejsce na dowodzenie i życie: otoczone i morzem i oceanem, z wodospadami
i rzekami, pysznym jedzeniem i przyjaznymi ludźmi.
A współcześnie z dobrymi drogami do jazdy, prostymi, ładnymi i
zadbanymi domkami upiększanymi kwiatami w przydomowych ogródkach, latarniami w
Darubie na baterie słoneczne i koszami na śmieci. Tu jest po prostu czysto! Domki
są zadbane, w ogródkach posadzone kwiatki. Estetycznie i schludnie. Ludzie mili
i uśmiechnięci – szczerze i autentycznie.
Pobyt w Darubie trzeba jednak zaplanować finansowo by nie mieć
wpadki z bankomatami. Bankomaty w jednym z banków nie obsługiwały kart w
systemie Visa, jedynie Maestro, ale też nie zawsze. Wieczorem bankomat odmówił
współpracy, przysparzając nam trosk, ale następnego dnia zmienił zdanie i
byliśmy w stanie zapłacić za nasz miesięczny nocleg. Gdy opuszczaliśmy wyspę otwierano
właśnie oddział dużego banku w Darubie więc być może system Visa już jest
obecny. Ktokolwiek się wybiera niech sprawdzi.
KONFLIKT PLEMIENNY
Ponad 10 lat temu na wyspie Halmahera miała miejsce rzeź na tle
etniczno-plemiennym, coś jak walki między różnymi ugrupowaniami politycznymi.
Potem przeniosła się na wyspę Morotai gdzie zmieniła charakter w przemoc na tle
religijnym. Toczyło się wiele walk między oddziałami wojska, policji i innych
militarnych organizacji w tym kraju, które również stały po różnych stronach w
konflikcie. Tu policja i straż strzeże rządzących, istniejącego systemu a nie
ludzi.
Pamięć tych dni pozostała w mieszkańcach do dziś to i strach
odżywa czasem – jak w przypadku naszego noclegu u chrześcijan, o czym piszę
poniżej.
NASZE ODKRYWANIE MOROTAI i WYZNANIOWE
NIEPOROZUMIENIA
Każdy dzień na Morotai przynosił nam nową informację, cenną dla
nas wiedzę lub potrzebną nam w danym momencie osobę. Dnia pierwszego, pół
godziny po przypłynięciu speed boatem do Daruby poznaliśmy koleżankę Novi.
- hello! Jak się macie i dokąd zmierzacie?- Zapytała po
angielsku sympatyczna dziewczyna podjeżdżając swoim skuterem do naszego środka
transportu tzw. bentora wyglądem przypominającego indyjską rikszę.
Rozmowę rozpoczętą podczas jazdy i w gwarze silników, dokończyliśmy
na spokojnie w jedynym na wyspie hotelu z bungalowami (D'Aloha resort), do którego
właśnie zmierzaliśmy rozeznając się w noclegach. Okazało się, że Novi jest w
nim recepcjonistką i jedyną anglojęzyczną osobą z obsługi. Z noclegu w resort zrezygnowaliśmy,
zbyt turystyczny i głośny (dominujący Indonezyjscy i Tajwańscy turyści lubią karaoke),
ale znajomość została zadzierzgnięta i jak się okazało z czasem rozkwitała i
zaowocowała między innymi odkryciem rajskiej wyspy Rau.
Novi (chrześcijanka) pomogła nam zorganizować nocleg u rodziców
(chrześcijan) kolegi z pracy. Gościli jakiś czas temu innych turystów z Europy,
więc nie powinno być problemu. Przyjechaliśmy do ładnie wyglądającego domku z
zadbanym ogrodem. Ustalenia z panią domu nt. noclegu, czasu pobytu i jedzenia z
pomocą Novi, jako tłumaczki przebiegały sprawnie, ale mieliśmy wrażenie, że coś
się wydarza poza słowami, nie wiedzieliśmy jednak, co. Ostatecznie jednak
przypieczętowaliśmy uśmiechami nasz parodniowy pobyt, rozłożyliśmy swoje rzeczy
w przydzielonym pokoju i poszliśmy spać. Następnego dnia spotkaliśmy Novi i
wyczuliśmy, że się czymś martwi. Gdy nabrała odwagi, spytała nas, jakiego
jesteśmy wyznania. Odpowiedzieliśmy ustalonym wcześniej tekstem, że w Polsce
większość osób to katolicy. Takie podejście do tematu naszej wiary przyjęliśmy na
początku podróży do Indonezji przygotowując się do tego właśnie pytania. Tu
każdy jest przyporządkowany do jakiejś religii. Wątpię by zrozumieli nasze holistyczne
podejście do spraw ducha i serca.
Jednak życie samo pisze najciekawsze scenariusze i tym razem chciano
nas obsadzić w roli muzułman. Pociągnęliśmy Novi za język i okazało się, że
pani domu nas się obawiała, bo podobno widziała, jak któreś z nas modli się jak
muzułmanin. Być może sięgałam do plecaka na podłodze klęcząc w porze
religijnych modłów, któż to zgadnie, co uruchomiło lęk w pani. Paręnaście lat
temu przez tę część Indonezji przetoczyła się rzeź domowa, pamięć śmierci
została. Czyjś strach trzeba uszanować i lepiej zejść mu z drogi.
Wyprowadziliśmy się tego samego dnia.
Zabawne dla nas było to co dalej wymyśliła Novi. Zdecydowała się
dać szansę gościnności w wydaniu dominującego wyznania na wyspie i zaproponowała
nam nocleg u koleżanki Anne, dwudziestoparoletniej muzułmanki. Jej pokój w
nowobudowanym domu nam nawet odpowiadał, jednak toaleta na podwórku do
wspólnego korzystania z sąsiadami i bez elektryczności, przesądziła o wyborze
ostatniego wariantu, czyli hotelu ciotki Novi. Tam się przenieśliśmy i
mieszkaliśmy w nim naprzemiennie to się wprowadzając lub wyprowadzając w
zależności od planów zwiedzania wyspy i tygodniowego pobytu na wysepce Rau. To
było najlepsze i najwygodniejsze dla wszystkich stron rozwiązanie.
Przy okazji na koniec naszego pobytu okazało się, że hotel
działa nieformalnie, czyli nie jest zgłoszony do lokalnego odpowiedniego urzędu
i nie jest odprowadzany podatek. Ponieważ my się do tego nieświadomie przyczyniliśmy,
nie mogliśmy pozbyć się wyrzutów sumienia snując różne europejskie czarne wizje:
pewnie odbiorą ciotce licencje na hotel, a może nałożą super wysoką karę czy
wepchną do więzienia. Novi zapewniała nas jednak, ze to nie nasz problem i
wszystko jest w porządku. I faktycznie, hotel stał na miejscu aż do końca
naszego wyjazdu i nadal jego obsługa z uśmiechem na twarzy przynosiła nam
poranna słodką kawę i bezcukrową herbatę plus mini śniadanie.
Z Anne muzułmanką spotkaliśmy się jeszcze parę razy. We trójkę na
jednoosobowym skuterze wybraliśmy się zwiedzać lokalne atrakcje. Przedstawiła
nas także swoim znajomym ze studiów i to wtedy padło opisane przeze mnie w
innym wpisie zdanie ‘Miss, you have big nose’. Sprostowanie, chodziło o to że
jest wąski a nie duży J.
Anne jest zamężna a mąż przebywa w innym mieście, studiując tak
jak ona. Maja dziecko, ale wychowują je teściowie. Anne nie wspomniała ani razu
o tęsknocie za mężem czy za dzieckiem. Anne, mimo młodego wieku, miała już
trochę niepokoi w sobie, bo zawsze, gdy wyjeżdżaliśmy zwiedzać wyspę skuterem życzyła
nam bezpiecznej podróży, byśmy na siebie uważali (be careful!) I nie
zatrzymywali się nigdzie gdyby ktoś na nas machał przy drodze czy cos od nas
chciał. No cóż, nikt w ciągu miesiąca nie próbował nas nigdzie zatrzymać, a jak
machał to przyjaźnie na powitanie. Wioski chrześcijańskie, muzułmańskie czy
wielowyznaniowe, przez które przejeżdżaliśmy nie różniły się pod tym względem
miedzy sobą.
OKOLICZNE WYSPY DODOLA, ZUMI-ZUMI I KOLORAI –
FISH BOMBING
Morze wokół Morotai obsypane
jest wieloma małymi wysepkami. Popularna atrakcja turystyczna to zwiedzenie
trzech z nich: Zumi- Zumi (czasem zwane Sumi), Kolorai i wyglądającą bajecznie
na zdjęciach Dodolę.
Wynajęliśmy w porcie
rybackim łódź i wypłynęliśmy, wraz z Anne i jej mężem (który akurat ją
odwiedził), na pierwszą z nich zwaną Zumi-Zumi. Bezludna, pokryta krzakami, bez
pitnej wody stała tak samotnie w oczekiwaniu na jakichkolwiek turystów
udekorowana lub oszpecona (zależy od oka patrzącego) posągiem pana Mc Arthura oraz popiersia chyba
japońskiego żołnierza choć trudno odgadnąć co twórca miał na myśli a o co
prosił zamawiający.
W lekko podupadłych
wiatach gościnnych ustawionych w dziko zarośniętym ogrodzie zjedliśmy
przywieziony ze sobą lunch i popłynęliśmy dalej na Kolorai, która mnie
kojarzyła się z bajecznymi kolorami.
Wysepka Kolorai
najprawdopodobniej jest dobrym rozwiązaniem dla turystów poszukujących
odizolowania a jednocześnie bezpieczeństwa w postaci bliskości wioski i jej
infrastruktury. Ta jedyna wieś na wyspie oferuje noclegi prawie w każdym domu i
odgłosy wiejskiego życia pozbawione hałasu silników samochodów i skuterów. Ich tu
po prostu nie ma. Dzieci radośnie wybiegały do nas ze szkoły gdy naszym
przemarszem przez wieś nieświadomie skracaliśmy trwające lekcje. Jednak plaża w
Kolorai mnie rozczarowała. Akurat był odpływ, i to co odsłonił nie było
obietnicą bajecznych raf koralowych. W oddali
widzieliśmy załamujące się fale co oznaczało, że brodząc po odsłoniętym dnie
morskim czyli szarych ostro-spiczastych skałkach, w odległości około 1 km w głąb
morza jest uskok i być może ciekawa rafa koralowa. Z poznania jej urody jednak
zrezygnowaliśmy. W Kolorai podobno jest dobre miejsce do snorklowania choć
trudno nam w to dziś wierzyć po wizycie na ostatniej z turystycznej trójcy
wysp: bajecznej Dodoli i poznaniu przyczyny braku raf koralowych.
Wyspa Dodola sprawia wrażenie
małego rajskiego atolu posadzonego na środku bezkresnej wody. Składa się z
dwóch mniejszych wysepek połączonych ze sobą zwężającą się łachą piachu. Na
jednej z nich znajdują się wybudowane przez rząd Morotai domki dla turystów,
obecnie pod nadzorem jednostki ds. Turystyki w Darubie. Oddano je do użytku 2-3
lata temu ale już są w opłakanym stanie. Lekko przechylone na jedną stronę
stoją niezgrabnie i wyglądają bardzo nieporadnie. Cena domku (w nim 2 pokoje i
wspólny hol) to 500 000 RPS czyli 135zł, dużo jak na te warunki i ceny w
Indonezji.
Dodola jest dumą
lokalnej jednostki ds. turystyki i jedną z głównych atrakcji Morotai. Jednak ta
zabudowana część wyspy nie przypadła nam zupełnie do gustu. Spodziewaliśmy się bezludnej wyspy z paroma niezamieszkanymi
domkami i ciszą wokół. Tymczasem jeden z domów jest na stale zamieszkany a
teren wokół nadzorowany.
Uciekliśmy na drugą
część wyspy przechodząc zwężającą się piaszczystą łachą oddzielającą obie
wysepki i prędko schowaliśmy się w cieniu drzew przed żarem lejącym się z
nieba. Pierwsze wrażenie rewelacyjne, toż to istny raj! Ani żywej duszy, muszle
wyrzucone z morza porozrzucane niedbale na piachu, turkusowo-zielony kolor
wody, błękit nieba, zieleń drobnej przyrody i żółty kolor piasku były naszą
odpowiedzią na poszukiwane odludzie. Założyliśmy maski do snorklingu i pełni
ciekawości lokalnego podwodnego świata zanurzyliśmy się w przyjemnie ciepłą
wodę. Pływamy, pływamy, skręcamy to w prawo, to w lewo i nic. Wielkie NIC. Tu
nic, nic, nic nie ma. Wokół wyspy brak życia podwodnego, żadnych raf
koralowych, parę szaro-srebrnych ryb i to wszystko. Przenieśliśmy się na druga stronę wyspy i
brodząc po kostki w wodzie, zanurzaliśmy głowy gdzie nie gdzie obserwując
piaskowe stworzenia. I nic więcej. A tak
się nastawiliśmy co do tego miejsca, tyle wizji stworzyliśmy i nierealnych
wyobrażeń.
Nastąpiła ciekawa
konfrontacja wybujałych oczekiwań z rzeczywistością, która zakończyła się
rozczarowaniem. Jeszcze parę dni wcześniej planowaliśmy zostać tu na noc na
parę dni, sami na bezludnej wyspie, spać patrząc w gwiazdy i wpatrując się w granatową
czerń nieba niezakłóconą żadnym sztucznym światłem by w ciągu dnia podziwiać
podwodne życie czy polować na ryby, które potem zjedlibyśmy na rozpalonym na
plaży ogniu.
Nasze rozczarowanie
nie oznacza wcale, że rzeczywistość tam zastana była nieciekawa. Wręcz
przeciwnie. Uroda tego miejsca była przeogromna i moglibyśmy ją docenić w pełni
gdybyśmy tylko zachowali ciekawość umysłu otwartego na nieznane, na poznawanie
nowego a nie fantazjując i tworząc nierealne wyobrażenia na podstawie
oglądanych fotografii czy opowieści miejscowych. Ile razy łapiesz się na tym,
że w swoim życiu zaczynasz tworzyć fantazje, fantasmagorie na temat kogoś lub
czegoś co potem okazuje się nietrafione…tak było i w tym przypadku, daliśmy się
złapać na trik naszego umysłu.
A gdyby było inaczej,
gdybyśmy zachowali niewinność i ciekawość tego co tam nas może spotkać wtedy
dostrzeglibyśmy piękno tego miejsca takim jakim jest. Zobaczylibyśmy piaszczystą
wyspę skąpaną w słońcu, bezludną w swojej jednej części tylko pozbawionej ryb i
rafy koralowej. Tym mocniej obudziłyby się wspomnienia bogatego życia
podwodnego na wyspie Bunaken w podwodnym parku.
POŁOWY BOMBOWE
Wkrótce poznaliśmy
przyczynę podwodnej pustki wokół Dodoli i innych okolicznych wysp. Lata 80te
przyniosły za sobą połów ryb przy pomocy bomb czy wszelkich materiałów
wybuchowych, które ogłuszały ryby i niszczyły rafy koralowe a ich odbudowa trwa
lata. Słyszeliśmy także, o łodziach z banderą Filipin podpływających obecnie do
położonych blisko wysepek Indonezji i stosujących tę metodę do dziś.
WSCHODNIA CZESC MOROTAI, BERE-BERE I WIELKIE
FALE
Przemierzyliśmy Morotai skuterem szkicując naszą trasę w kształt
kołyski czy litery U. Wyjazdy rozpoczynaliśmy z Daruby i jechaliśmy albo na wschód
albo na zachód wyspy mniej więcej do ¾ jej wysokości. Nie udało się zrobić pełnej
pętli i zamknąć U, jak planowaliśmy, z powodu braku asfaltu na północy a
tamtejsze wzniesienia i żwir z kamieniami nie nadają się na podróże skuterem. Poza
tym drogi są zaskakująco dobre, mało uczęszczane a asfalt dobrej jakości. Jedyna
nieprzyjemność w trasie to spotkania z ciężarówkami przepełnionymi żwirem,
które kursują w tam i z powrotem z uwagi na trwającą rozbudowę dróg i poszerzanie
istniejących ulic. Ciężarówki kojarzą mi
się ze smokami, które dysząc i sycząc jadąc za nami, wypełnione po brzegi żwirem,
skałami czy piachem plując nam w twarz kurzem.
Drogi wokół wyspy są kręte i często wznoszą się wysoko i opadają
gwałtownie jak tutejsze fale. Podobnie jak my na skuterze, a za nami te smoki
dyszące i hałasujące złowrogo. Nie ma gdzie przystanąć by nas wyminęły ani jak przyśpieszyć
na tych wzniesieniach i żwirze, by im uciec. Tylko kurz wpada w oczy i zatyka
nozdrza. Co jakiś czas przeleci morski orzeł, z drogi ucieknie jaszczurka albo
zygzakowata żmija. Co jakiś czas zatrzyma nas ładny widok panoramiczny na
zatoki przybrzeżne lub samotne skałki- mosty ( z dziura po środku i przepływającą
wodą) wyłaniające się zza zakrętu przy brzegu czy wioska z dziećmi bawiącymi się na plaży latawce-dmuchawce-wiatr.
Celem naszej podróży na północny-wschód była miejscowość Bere-
Bere. Okazała się zwykłą, niezbyt urodziwą rybacką wioską gdzie nie mieliśmy co
zjeść i co robić. Przenocowaliśmy i następnego dnia polecono nam pojechać
bardziej na północ do miejsca zaznaczonego na mapie jako Tanjung Gorango
znanego z wielkich fal surfingowych.
Wydaje nam się, że tam nie dojechaliśmy ze
względu na pogarszającą się drogę (kręta, stroma z żużlem), ale po drodze
trafiliśmy na parę pięknych miejsc widokowych. Obserwowaliśmy tworzące się
dwumetrowe fale wyrzucające pod ciśnieniem morską bryzę ze swego wnętrza. Piękne
miejsce surfingowe ale dla zaawansowanych graczy. Trzeba wiedzieć jak pływać by
nie upaść na liczne podwodne skały. Nasyciliśmy oczy mocą żywiołu i następnego dnia wróciliśmy do Daruby.
w Bere-Bere znaleźliśmy także akcent polsko-ukraiński, materac do spania wietrzony na dworze, wspomnienie z EURO 2012 :-)
ZACHODNIA CZESC MOROTAI - WIOSKA RAJA –
WODOSPADY I OGRODY
Novi zaproponowała nam wyjazd do swojej rodzinnej wioski Raja,
tamtejszych siedmiu wodospadów i zwiedzanie ogrodu jej rodziców.
Raja leży na zachodzie Morotai, ale nie jest zaznaczona na szczegółowej
mapie umieszczonej na stronie biura turystyki w Darubie. To mała wioska, w
której każdy z każdym jest rodzina. Zostaliśmy przyjęci w domu dziadków Novi. Zebrało
się ze 30 osób. Nakarmiono nas obficie między innymi krabami złapanymi w
okolicznych mangrowcach. Pierwszy raz w życiu jadłam kraba i smakował
przepysznie. Zastanawiamy się tylko czy to nie była chroniona odmiana tzw.
Coconut crab.
Porozmawialiśmy z całym uśmiechniętym zgromadzeniem rodzinnym z
pomocą Novi rozmówek angielsko-indonezyjskich ściągniętych w telefonach,
zrobiliśmy grupowe zdjęcia
i pojechaliśmy do ogrodu taty Novi i siedmiu wodospadów.
i pojechaliśmy do ogrodu taty Novi i siedmiu wodospadów.
Na pierwszy rzut oka lokalne wiejskie ogrody wyglądają
zwyczajnie jak fragment lasu. Dopiero znawca zauważy drzewa owocowe: mango,
rambutan, guava, rozróżni trawę cytrynowa od cytroneli, wypatrzy trzcinę cukrową,
korzeń kurkumy czy drzewa goździkowe, kakaowca i gałki muszkatołowej lub oplatające
inne rośliny strąki wanilii. Ananasy, bananowce i palmy kokosowe rozpoznaliśmy
bez problemu.
Gdy po 30 min spragnieni i spoceni dotarliśmy do ogrodu, obdarowano
nas wszelkimi sezonowymi owocami – rambutany, kokosy, guava, jakieś małe
kuleczki w łupinach, i inne nie odgadnione. Nie był to jednak czas mango, które
uwielbiam ani papai, za która szaleje W. Ta ostatnia miała dojrzeć za dwa
tygodnie.
Zobaczyliśmy jak rośnie np. gałka muszkatołowa. To, co stosujemy
w kuchni, jako przyprawę zwisa z drzewa w owalnych żółtawych owocach. Po ich
otwarciu w środku znajdziemy gałkę w twardej łupinie powleczonej drobną
ognisto- czerwoną siatką o dużym oczku. Po jej usunięciu widzimy wilgotną łupinę,
którą obieramy i mamy gałkę w całej krasie. Mokrą trzeba wysuszyć, co najczęściej
robi się na płachtach po workach rzuconych na ziemię tuż przy głównej drodze.
Obok jeżdżą skutery, samochody i ciężarówki-smoki. Podobnie suszony jest ryż.
Jedynie ryby zdają się zajmować wyższe miejsce w hierarchii żywienia gdy leżąc
leniwie smażą się na słońcu na podwyższonym przydomowym stojaku.
Potem pojechaliśmy na przeuroczy i upragniony w tym upale
wodospad z wgłębieniem do kąpieli. I tam zostaliśmy do końca dnia. Nie
szukaliśmy już kolejnych sześciu, może następnym razem. Gdy przyjechaliśmy w te
okolice tydzień później, w drodze do wodospadu poczęstowano nas lokalnym
alkoholem Saguer. Owoce fermentują w tykwie zawieszonej wysoko na drzewie.
Chłopak wdrapał się na nie, skierował tykwę do baniaka i uwolnił znajdujący się
w niej płyn. Saguer smakuje bardzo przyjemnie i lekko jak jabłkowy cider.
Wróciliśmy na wieczór do dziadków Novi, zostaliśmy ponownie
nakarmieni i zbieraliśmy się do powrotu do Daruby. Nasza chęć zapłaty za
posiłek, pokrycia ich kosztu została przyjęta z zakłopotaniem. Zaproponowaliśmy
więc, że gdy wrócimy następnym razem, to przywieziemy upominki dla rodziny.
Uśmiech rozświetlił twarze domowników i niesłyszalne westchnienie ulgi wyrwało
się z ich piersi. No to postanowione. Energia musi być wyrównana i płynąć
płynnie w obustronnym procesie dawania i brania czy obdarowywania i
przyjmowania– w końcu prawa kosmiczne trzeba szanować.
Do wioski Raja wróciliśmy tydzień później tym razem goszcząc i
nocując już u rodziców Novi. Prezenty jak obiecaliśmy tak przywieźliśmy i
rozdaliśmy. Zdaje się, że na nasz przyjazd rodzice Novi zdecydowali się podnieść
standard swojego domu. Założono nam moskitierę nad łóżkiem, wymieniono drzwi
wejściowe do toalety ‘pod gwiazdami’ na cienka falistą blachę zamykaną na pętelkę
ze sznurka, przeciągnięto oświetlenie do kuchni.
W Raja jest elektryczność, do której rodzice Novi się nie podłączyli,
bo po prostu nie potrzebowali. Gotują w palenisku w kuchni, surowca do rozpałki
mają pod dostatkiem: drewienka i łupiny palmy. Gdy potrzebują prąd by naładować
telefony, użyć drukarki to włączają generator na olej napędowy. Co prawda głośny,
ale tylko od czasu do czasu przez parę wieczornych godzin. Radia i telewizora
nie maja, bo nie potrzebują. Świadomy wybór i znajomość własnych potrzeb– lubię
to!
CO ROBI MATAHARI W INDONEZJI
Kusi? Uwodzi? Wyleguje się leniwie?
Pamiętasz Mata Hari – słynna i piękną egzotyczną tancerkę i kurtyzanę skazaną za szpiegostwo na rzecz Niemiec podczas I wojny światowej?
Okazuje się, że pani Margaretha
Geertruida "Margreet" Zelle MacLeod (1876- 1917) przebywała
także w Indonezji mieszkając przez jakiś czas jej nieudanego małżeństwa na
wschodzie Jawy. Studiowała intensywnie indonezyjskie tradycje i wstąpiła do
lokalnej trupy muzycznej. Jej imię artystyczne Mata Hari ma rodowód z Indonezji
i związane jest z pewnym istotnym wszechobecnym elementem kraju. Nie zdradzę
jakim ale ujawni to poniższa zagadka.
ZAGADKA: CZYM/KIM JEST MATAHARI W
INDONEZJI?
v Według kosmologii Matahari
kojarzony jest z męską energią,
v Lubi siebie i pewny swej urody codziennie
przegląda się pionowo w lustrze wody,
v Ma w sobie dużo ciepła, którego
starczy na ogrzanie wszystkich złamanych serc kobiet i wszelkich istot spragnionych
ciepła,
v Jest niezmiernie zdyscyplinowany,
w Indonezji budził się codziennie i zasypiał o tej samej porze (szósta
trzydzieści) gdy tam byliśmy,
v Lubi rozbierać ludzi i bawić się
kolorami na ich odkrytych białych fragmentach ciała,
v Obdarowuje brązem zwłaszcza
kobiety, które po prostu lubią brąz o czym śpiewał już Ryszard Rynkowski w „Dziewczyny
lubią brąz”,
v Jednak zbyt długie z nim przebywanie
zabierze ci wszelkie siły, przepali do szpiku kości, wyciśnie siódme poty a
nawet grozi śmiercią, brrrrr.
*Rozwiązanie na końcu wpisu
MORSKA PRZEPRAWA NA RAU (wieś
Posi-Posi) i SPIEW- ANTYSTRESS
Tym razem celem naszych odwiedzin w wiosce Raja było dotarcie na
niewielką ( w porównaniu z Morotai) wysepkę Rau do wioski Posi-Posi, położoną
godzinę drogi wodnejna północ od Morotai. W trzynaście osób, w tym czworo
dzieci (nie umiejących pływać) usadowiliśmy się w rybackiej łódce długiej na ok
8 metrów i w najszerszym miejscu mającej z metr. Łódka miała sternika, silnik i boczne pływaki z
palmy kokosowej utrzymujące równowagę, inaczej by zatonęła w sekundę. Sternik -
rybak miał parę razy problemy z odpaleniem silnika, który gasł na wodzie w
trakcie płynięcia. Wtedy paręnaście minut dryfowaliśmy oglądając podwodne rafy gdzieniegdzie
widoczne gołym okiem w niesamowicie przejrzystej wodzie. Gasnący silnik nie był
problemem, gdy płynęliśmy na wodach osłoniętych od wiatru lądem. Ale jest taki
moment w podróży na Rau, gdy kończy się wyspa Morotai i trzeba pokonać przesmyk
otwartej wody. Tam tego dnia i o tej porze hulał wiatr wzburzając na morzu wysoką
spienioną falę. Nie zdążyłam schować
aparatu foto do plecaka leżącego za moimi plecami, w zasadzie wybrałam
trzymanie się burty niż gwałtowny, szybki skręt w tył. Woda wlewała się z
prawej strony, chlapiąc wszystkich równo, przerażone matki trzymały mocno
dzieci. Mimo wszystko czułam zdecydowanie mniej strachu w tej przeprawie
morskiej niż podczas podróży motorówką po oceanie. Tu bliskość wody dawała mi
poczucie bezpieczeństwa, być może iluzoryczne, ale wierzyłam, że nawet, gdy
łódka się wywróci to dzieje się tak: nr 1- wskakujesz do wody, nr 2-chwytasz dzieci
i nr 3- łapiesz się bocznego pływaka kokosowego lub wspinasz na grzbiet
łódeczki i dryfujesz wraz z innymi czekając na ratunek. Ten wariant
katastroficzny był przeciwieństwem do podróży motorówką, w której byliśmy
zamknięci w kapsule jak szprotki w konserwie. A jak puszka tonie to idzie na
dno i basta.
Jednocześnie wypełniał mnie ogromy szacunek do mocy i siły żywiołu
wody, który co chwila z prawej strony wysyłał nową falę w naszym kierunku jakby
rozkładał przed nami dwumetrowej szerokości dywan, który przez moment niósł nas
wysoko a potem opadał delikatnie z nami w dół wlewając przy okazji wodę dla
ochłody. Widok tych napływających fal, tą potęgę żywiołu z tak bliska, ten
ogrom przelewającej się wody wzbudzał we mnie niepokój i podziw. Siedzieliśmy w
tej łódeczce w tyle osób, z dziećmi, trzymani na kursie jedynie przez pływaki i
sprawny silnik, który już więcej, jakby wyczuwając potrzebę chwili, się nie
popsuł. By oswoić swój niepokój i zmniejszyć napięcie zaczęłam intonować
wewnętrznie śpiew dla wody. I zawsze to robię gdy rozmawiam z żywiołami dla
ochoty lub dla oswojenia.
INSPIRACJA: SPIEWAM- MRUCZĘ BY OSWOIĆ ŻYWIOŁY!
To doskonała metoda bo zawsze działa.
Gdy zaczynasz śpiewać, mruczeć w sobie lub na głos dla tego, czego się boisz przychodzi
oswojenie. Powstaje uczucie wzajemnej gry i zabawy, zjednoczenia między tobą a
przedmiotem lęku.
To po prostu uwaga przenosi się z
ciebie - twojego lęku pochodzącego tylko z umysłu, (bo przecież płyniemy a
tylko umysł produkuje wizje potencjalnej tragedii morskiej) na druga istotę,
czyli tutaj na żywioł wody przyjmujący mą pieśń. I nagle wszystko staje się
harmonijne, ja śpiewam, żywioł mi odpowiada łomotem fal.
Polecam te metodę, jak się czegoś
boisz np. lecisz samolotem, jedziesz samochodem, płyniesz łódka zacznij śpiewać,
mruczeć jeśli chcesz. By wejść w tę wzajemną wymianę i poczuć współistnienie a
nie rozdzielenie spowodowane iluzorycznym strachem.
Boisz się pająka, to popatrz na
niego i zacznij do niego lub dla niego śpiewać. Powstaje coś w rodzaju
przymierza, świętej przestrzeni miedzy tobą a pająkiem i oswoisz swój lęk a z
czasem się z nimi zaprzyjaźnisz tj. z lękiem i pająkiem i powróci zapomniana
odwaga. I to jest fajne w oswajaniu swoich lęków, ten moment przejścia,
transformacji i przebudzenia uśpionej, zapomnianej czy zakurzonej własnej mocy.
Przy okazji polecam piękny film o
komunikacji ze zwierzętami ‘Anna_i_zwierzeta.avi’ https://docs.google.com/file/d/0BzmemWpgRrZ6b2RSckpkS1Z2ZTg/edit?pli=1
Na Rau dotarliśmy
oczywiście cali i bezpieczni, bo jakże miałoby być inaczej! J. I oczywiście zupełnie
przemoczeni a aparat foto, ku naszemu zadowoleniu, okazał się być wodoodporny, choć
producent twierdzi że tej cechy nie posiada.
A o tym, co odkryliśmy na rajskiej wysepce Rau
zapraszam do kolejnego wpisu już wkrótce.
Pozdrawiam
Joanna
*SŁOŃCE po indonezyjsku to Matahari!