Translate

niedziela, 22 czerwca 2014

Indonezja - o niewidzialnych ludziach Moro na wyspie Rau, kawowej skałce i Singapurze


Zapraszam do ostatniego już wpisu z Indonezji o niewidzialnych ludziach Moro, skałce pachnącej kawą oraz o przedwakacyjnych podróżach w inne wymiary, smoczowatości miast i energii zmiany.

NIEWIDZIALNI LUDZIE MORO I SKAŁA PACHNĄCA KAWĄ
O ludziach Moro pierwszy raz usłyszałam siedząc z Novi w przyulicznej knajpce w Darubie (wyspa Morotai) parę dni przed wyjazdem do jej rodzinnej wioski Raja. Opowiadała nam o tamtejszej atrakcji, skałce kawowej stojącej samotnie w morzu blisko plaży. Słyszeliśmy o niej już wcześniej od kolegi z biura turystycznego w Darubie i była na naszej liście lokalnych skarbów do zobaczenia. Niezwykłość jej miała polegać na zapachu to jest uwalnianiu aromatu kawy o różnych porach dnia bez względu na pogodę. Postanowiłam zbadać temat:

- Novi, ale dlaczego ta skałka pachnie kawą, czy w niej są jakieś minerały, coś wiadomo na ten temat, ktoś robił jakieś badania?

- nie, skałka pachnie kawą wtedy, kiedy ludzie Moro piją kawę.

- ludzie Moro? A kto to taki i co to ma wspólnego z zapachem skałki?  

- to ludzie tacy sami jak my, tylko, że niewidzialni – odpowiedziała Novi popijając sokiem z białego owocu, a my wymieniliśmy spojrzenia zaskoczenia z W. Nikt w naszej obecności wcześniej nie wspomniał o ludziach Moro, a naturalność, w jaki zrobiła to Novi, między jednym kęsem ryby a pociągnięciem soku, tylko rozbudziła ciekawość.

 - ale czy to są duchy?

- nie, to ludzie jak my, maja swoje religie, różny kolor skóry, swoje domy, samochody, samoloty tak jak my i mieszkają tylko na wyspie Morotai i Rau, i tylko tam. No i są niewidzialni jak już mówiłam.

- to skąd wiadomo, że istnieją skoro są niewidzialni. Ktoś ich widział? - Opowiedz nam proszę, co o nich wiesz - nalegałam.

- ok, oni komunikują się z ludźmi przez sny, czyli przychodzą w snach.  Moi rodzice ze 2 lub 3 lata temu spali w domku w ogrodzie i wykopali ziemniaki na imprezę we wsi, które zostawili tam do rana. W nocy mama miała sen, że przyszli jacyś ludzie i chcieli je kupić, odmówiła im parę razy. Następnego dnia opowiedziała sen tacie, a on stwierdził, że to byli ludzie Moro.

- cos jeszcze?

- starsi ludzie pytają o ich o zgodę przed ścięciem drzewa w lesie, bo tam mieszkają Moro. To, co nam wydaje się skałą, drzewem, krzakami, kamieniami to ich domy. Oni tam są i nas widzą. Niektórzy starsi ludzie ich widzą i z nimi rozmawiają.

- i?

- zostawiają po sobie zapach perfum i kawy. Czasem jak idziesz w lesie to czujesz nagle te zapachy, to znak, że Moro tędy szli lub tam są.

Gdy dopłynęliśmy na Rau uzupełniliśmy swoją wiedzę o Moro od tubylców. Gdzieś ktoś wspomniał o ich powiązaniach z Portugalczykami, kto inny opowiedział historię o rodzinie mieszkającej we wsi z piękna kobietą pół Moro/pół człowiek, którą opisałam poniżej.

OPOWIEŚĆ O RYBAKU I PIEKNEJ KOBIECIE Z LUDU MORO
We wsi Posi-Posi mieszka ponoć rodzina mieszana połączona miłością człowieka widzialnego i istoty, której gołym okiem nie widać. Nie byłoby tej pary gdyby rybak nie był rybakiem, ale na przykład ogrodnikiem. Wówczas zapewne chodziłby po lesie i być może przeoczył piękną pannę przesiadującą często w pobliżu plaży. Ale nasz bohater na szczęście był rybakiem i gdy wracał z pełnymi ryb sieciami wypatrzył kobietę niebywałej urody siadającą często na skałach obmywanych morską wodą, z dala od plaży, na wody głębinie. Jej piękno go fascynowało równie silnie, co jej miejsce odpoczynku, nie miał jednak pojęcia jak się tam dostała i co tam robiła. Oboje zwrócili na siebie uwagę, z czasem poznali (być może podpłynął do niej łodzią) i zakochali się. Jednak ona była Moro i mieszkała niewidzialna w lesie wraz z innymi Moro, choć jemu się jakimś cudem ukazała. A on był widzialnym rybakiem z Posi-Posi. W którymś momencie ich znajomości dokonał się jednak zwrot. Uczucie, które ich połączyło było tak potężne i ważne dla nich obojga, że kobieta, by być razem, podjęła decyzję o uwidocznieniu się na pół roku. I stała się jej silna wola! Ich nowe życie istniało od tej chwili na granicy dwóch światów: przez 6 miesięcy mieszkają w wiosce i kobieta jest widzialna, potem na kolejne pół roku idzie do lasu, do swoich pobratymców Moro.


Podobno to historia autentyczna i ta rodzina żyje w Posi-Posi. Opowiedziała nam ją płynną angielszczyzną Indonezyjka spotkana na rajskiej plaży, gdy wraz z mężem (były Holender, który stał się Indonezyjczykiem) przechadzali się po niej zmierzając do drugiego jej krańca, którym ja nadchodziłam. Na zdjęciu obok jemy u nich lunch.



Niestety Elfik nie znał i nie słyszał o takiej rodzinie, więc nie mógł nam jej pokazać. Albo nie zrozumiał naszej prośby lub nie chciał jej usłyszeć, bo nie wiemy, czemu i dlaczego tak się działo, ale on, jako jedyny, udawał, że nie słyszy naszych zapytań o jego kontakty z Moro. A Elfik to bardzo życzliwy, promienny i pomocny mężczyzna, więc tym bardziej dziwiło nas, że ten temat całkowicie przeskakiwał, ignorował i zbywał radosnym uśmiechem, takim od ucha do ucha.
Z jakiś powodów postanowił trzymać swoją wiedzę dla siebie, bo wiem, że ma z nimi kontakt. Wyczułam to pewnego dnia, gdy większą grupą siedzieliśmy na plaży wpatrując się w morskie fale a Elfik w tym czasie kucnął na dłuższą chwilę i opierając się o kawową skałkę, spoglądał w dal. poniższe zdjęcie bez Elfika, ale wyobraź sobie, że kuca po lewej stronie skałki.

Spojrzałam na niego i już wiedziałam, że on w tamtym momencie rozmawiał z nimi, w myślach, obrazami, telepatycznie – jakkolwiek mu było wygodnie. 
Są takie przyjemne momenty ‘wiedzenia’, gdy wiesz i tyle – nic więcej. I wiesz, że to jest prawdziwe i twoje ciało ci to powiedziało odczuciem. To była ta chwila. i nie chciałam jej naruszać robiąc zdjęcie.




ZMYSŁY - WIELOWYMIAROWOŚĆ ŻYCIA – WAKACYJNE PODRÓŻE W ŚWIATY RÓWNOLEGŁE
Mój świat jest wielowymiarowy, wychodzi poza znane mi powszechnie obowiązujące 3 wymiary – wysokość, szerokość i długość. 
Moja wielowymiarowa przestrzeń jest dostępna poza zmysłami. Można ją prosto poczuć po prostu będąc w teraźniejszości, przytomnym w byciu w tej chwili, która się teraz wydarza, w odczuwaniu jej smaku i kolorów. W obecności, w tu i teraz jest przejście w bycie, bycie ze sobą, bycie z sobą, bycie dla siebie. Jak kamień rzucony na wodę zatacza kręgi tak mój krąg rozszerza się na bycie z innymi i jeszcze dalej ze światem, planetą i wszechświatem – tylko poprzez obecność w tu i teraz? I to są podróże ponadwymiarowe, ale odbywane na miejscu. Ot i tyle!

Podróże astralne zawsze pod ręką, na wyciągnięcie dłoni, zawsze do Twojej dyspozycji, jeśli tylko zechcesz. Wejście w inne wymiary pozazmysłowe dzięki swoim zmysłom – niby sprzeczne, ale tylko pozornie. Gdy to piszę siedzę na krześle, które odczuwa moje ciało, patrzę w morze, które widzi zmysł wzroku, gdy się ‘zatrzymam’ i zatapiam w morzu mogę wejść w jego strukturę, poczuć je i już nurkuje w morza głębie innych wymiarów. Morze odkrywa przed sobą swoje historię, można zobaczyć oczyma wyobraźni, co skrywa przed nami, wczuć się w jego energię dzisiaj. Czy przekazuje łagodność czy furię? Poprzez zmysły przejście do pozazmysłowego czerpania garściami z wyobraźni, ze zdarzeń narastających za zamkniętymi oczami, historii własnych i przodków uwalnianych z pamięci ciała. Historie smutne zaklęte w pamięci ciała można oddać żywiołom przyrody, na przykład wyrażając takie życzenie. Żywioły są  zawsze i wszędzie wokół nas, obecne z nami aż do ostatniego oddechu. 

Czy siedzisz w biurze, czy jesteś w pracy czy właśnie podróżujesz samolotem hen, hen wysoko na niebie zawsze możesz coś skropić wodą lub wydmuchać z siebie na wiatr czy wystawić na światło lub słońce.

Zaczyna się czas wakacyjnych podróży, bliższych i dalszych. A gdyby tak leżąc na plaży dać zmysłom czas na pozazmysłowe podróże? Poczuć całym ciałem piasek pod swoją skórą przyciśnięty własnym przyjemnym ciężarem, przesiać go dłońmi i rozczapierzyć palcami czując jego gorąco przejęte od słońca i patrzeć jak ulatuje porwane wiatrem? Jaką jakość wnieślibyśmy wtedy do swego życia, jaką kolorów obfitość tylko wyrywając się poza sztywny schemat kuracyjnego plażowania na leżakach? Wyrwij się z odczuwania twardości plastiku i poczuj pod sobą stabilność, wsparcie i tętniące życie ziemi czy rozgrzanego piasku – choćby na chwilę.

                                               ***
Swoją drogę do ludzi Moro wydeptał przypadkiem w 2009r również paroletni chłopiec z Posi-Posi. Zagubiwszy się raz w lesie przy plaży, odnalazł się po paru dniach cały, zdrowy i zadowolony. Opowiadał, że był z ludźmi w lesie i latał samolotem, że było fajnie etc. Ludzie z wioski orzekli, że był w tym czasie z Moro.






Elfik opowiedział nam także, o ludziach, którzy wybudowali domek w lesie naprzeciwko skałki. Niedane im było tam długo pomieszkać, najwidoczniej Moro nie chcieli pić z nim wspólnie kawy, bo zdarzały się rzeczy ‘niewiadomej’ 
przyczyny.  Gdy gospodyni ugotowała ryż i odwróciła się na moment, zaraz ‘ktoś’ dosypał do niego piasku. Innym razem na dach ‘ktoś’ rzucał kamienie. Moro podjęli właściwe działania, bo wypędzili intruzów ze swojego terenu. Już więcej nikt tam domu nie zbudował przynajmniej do dziś.

Jeszcze więcej informacji dopełniających naszą ciekawość znaleźliśmy w Internecie na blogu jednej z zagranicznych reporterek-podróżniczek (www.escapeartistes.com, tytuł wpisu „the king of the district’- dla chętnych większych szczegółów).

W relacji z Indonezji z 2010r opowiada o spotkaniu z niewidzialną osobą Moro. Miało to miejsce na wyspie Halmahera i zostało zaaranżowane przez jednego z czołowych polityków na wyspie - Heina Namotemo. 

Posiada on umiejętność widzenia Moro. Sam mówi, że spotkał się już z trzema, pierwszy raz w 2000r zanim wszedł do polityki. Na następnym spotkaniu, pozna jednego z najstarszych Moro, żyjącego 2000 lat z czasów przed Jezusem.

Ludzie Moro to przodkowie wszystkich 19 plemion zamieszkujących wyspę Halmahera.  Są jej tradycyjnymi mieszkańcami. W wyniku rzezi plemiennych sprzed paruset lat wynieśli się do lasów. Aby przetrwać musieli stać się niewidzialni. Nikt nie wie dokładnie, kiedy ale uciekli, zniknęli, gdy przybyli holenderscy łapacze niewolników lub zbieracze podatków. Wybrali życie w lasach, w których żyją niewidoczni do dziś.
Nazwa wyspy Morotai wywodzi się właśnie od nazwy tych ludzi, Morotai znaczy wielu moro (banya Moro). Według różnych źródeł, Moro występują tylko na wyspie Morotai, Rau i być może częściowo na Halmahera, ale nie ma ich w miastach. Oryginalna nazwa Halmahery, przed przybyciem Portugalczyków, to Suludoda.

Podróżniczka opisuje, że umiejętność Heina widzenia i porozumiewania się z Moro była dla niego zarówno błogosławieństwem jak i przekleństwem w karierze politycznej. Wśród wielu mieszkańców budzi podziw dla innych jest animistą, zajmuje się czarną magią, bo umie rozmawiać z niewidzialnymi. Ludzie na Halmaherze kontaktują się z Moro np. poprzez wejście w trans i mówienie głosami. Bardzo niewielu z nich ma umiejętność przejścia między światami i zniknięcia by z nimi zamieszkać. Z tego, co mówią ludzie, Hein jest jedynym żyjącym człowiekiem, który może się z nimi spotykać fizycznie.

Hein w rozmowie potwierdza, że Moro nie są duchami, ale ludźmi z krwi i ciała, tak jak my, niektórzy uprzywilejowani mogą przywitać się z nimi ręką. Opowiada o swoim wujku, który udał się do lasu i żył z Moro przez sześć miesięcy. Miał również żonę Moro. Niektórzy Moro zostawiają ogromne ślady stóp. Jest pośród nich także jeden bardzo wysoki z głową szeroką jak parasolka.

SPOTKANIE Z MORO
Podróżniczka, Hein i lokalna kobieta, czekają w ciemnym pokoju. 
Hein pali papierosa o zapachu goździka, który włożony przed producenta do tytoniu uwalnia swój aromat. Po chwili w oddali, w ciemności słychać ciężkie kroki, ciężki oddech i kaszel zbliżającej się starszej osoby. Osoba Moro przemawia z oddali w języku z Tobelo (miasto na wyspie Halmahera) głosem starej, bardzo starej kobiety. Ktoś tłumaczy na angielski:

- przychodzi w dobrych intencjach. My wszyscy mamy dobre serca. Nie zrobi nam krzywdy. Moro ma na imię Adolo, Adol zanim został ochrzczony. Nie mamy się, czego obawiać. Jest chrześcijaninem. Jest tylko jeden bóg.

Wszyscy obecni po kolei rozmawiają z Moro, szukając jego rady na sprawy życia codziennego. Gdy przychodzi kolej podróżniczki, chce wiedzieć o życiu rodzinnym Moro.

- Imię mojej żony to Oktofina. Ma 291 lat. Nazywają mnie Królem tej Ziemi (King of the Land). Ale zanim mnie ochrzczono, nazywali mnie Kahulu. Po ochrzczeniu zwą mnie Lukas. Mam 379 lat. Mam piątkę dzieci. Trzech chłopców i dwie dziewczynki. Mam 29 wnuków i 18 prawnuków I 19 praprawnuków.

- kiedy cię ochrzono?

- zanim przybyli Portugalczycy.

- kto cię ochrzcił?

- byliśmy tu od początku czasu/zarania dziejów. Mieliśmy kapłanów od czasów Jezusa. Dekadę temu przez region Maluku przetoczyły się konflikty religijne, kościoły i sklepy palono, ludzi zabijano maczetami. Muzułmanie chrześcijan a chrześcijanie Muzułman (przypomnienie: według innych informacji konflikt 1999-2000r rozpoczął się na tle etniczno-plemiennym na wyspie Halmahera. Potem przeniósł się na wyspę Morotai i zmienił charakter w przemoc na tle religijnym).

Niektórzy Moro są chrześcijanami, inni Muzułmanami, pozostali animistami. Są dobrzy Moro i źli Moro ale oni wszyscy żyją w harmonii – opowiada dalej Adolo-Adol-Kahulu-Lukas. Moro wyznają religie ale nie walczą w jej imię. Adol odpowiada, że przeżył swoje życie szczęśliwie. Jego dzieci i przodkowie są wokół niego. Czasami w czasach konfliktu, za czasów Japończyków zdarzało mu się ochraniać ludzi ale tylko niektórych i tylko czasami.

Podróżniczka pyta o zdanie Moro nt. wycinki lasów by pozyskać drewno.

- Moro doradzają odnośnie wycinki lasów. Przypominają, że natura daje nam życie. Jeśli wykończysz naturę, będzie katastrofa. Jeśli dobrze zarządzasz wycinką i nasadzasz nowe lasy, wycinka dla celów poprawy ekonomicznej, jest w porządku. Ale nie godzą się gdy ktoś niszczy przyrodę lub otrzymuje z tego swoje własne korzyści i nie dostarcza nic w zamian lokalnej społeczności.

Spotkanie dobiega końca. Uścisk trzęsącej się, ciepłej dłoni ale pełnej życia dłoni Moro dopełnia pożegnanie i Adol odchodzi.

POŻEGNANIA CZAS
Nadszedł smutny czas powrotu, który zaczął się od pożegnania z rajską plażą, następnie z gospodarzami i wyspą. Elfik dał nam na drogę ziołowo-medyczny-uzdrowicielski napój od swojego taty, czyli alkohol z owoców saguer (palma trzciny cukrowej) zwany Cap Tikus oraz litr prawdziwego oleju kokosowego, na którym smażone potrawy smakują i pachną kokosem. W odróżnieniu od wszechobecnego i ponoć niezdrowego oleju palmowego dominującego w kuchni Indonezji, który jest tani. Spisaliśmy listę rzeczy, o które poprosił Elfik na przyszłość, gdy wrócimy na wyspę. Już tydzień później w podziękowaniu wysłaliśmy mu z Ternate (wyspa Halmahera) pocztą słowniki do nauki angielskiego. Wiemy, że dotarły. 

Opuściliśmy Rau dopływając z powrotem na wyspę Morotai do wioski Raja. Zeszliśmy z łodzi, przebiegliśmy gołą stopą po parzącym od słońca piasku i nagle zwolniliśmy kroku gdy przechodząc koło podmokłego pełnego komarów bagienka owiał nas nagle znajomy zapach.

- Poczułeś zapach kawy? Moro tu też są, na bagnach – powiedziałam do W i ruszyliśmy dalej.

Rodzice Novi powitali nas z uśmiechem i rozpoczęli przygotowania do lunchu. Zeszli się lokalni sąsiedzi, spisaliśmy kolejne zamówienia na przyszłość, dostaliśmy roczny zapas gałkę muszkatołowej, ziarna kakao i świeżo łuskanego czarnego ryżu.

Wieczorem w Darubie pożegnaliśmy się z dziewczynami z Morotai (centralnie na fotografii poniżej),  Novi i Annie z Daruby, które odprowadziły nas na nocny prom płynący do Ternate. 
 Prom odpłynął, usiedliśmy na dziobie i wpatrując się w gwiazdy żegnaliśmy ten wspólny czas, rajską plażę i niewidzialnych ludzi Moro.
    




MIEJSKIE IMPRESJE: TERNATE na WULKANIE i SINGAPUR – SMOKI
O świcie dopłynęliśmy do Ternate na wyspie Halmahera. To miasteczko położone na zboczu masywu aktywnego wulkanu. Rozglądam się po okolicy i wokół widzę kolejne wulkany. Przeszywa mnie niepokojące uczucie. Mieszkać na aktywnym wulkanie to jak siedzieć na beczce prochu. Ale ziemia płodna bo żyzna, wody bogate w pokarm, handel kwitnie. Beczka prochu dla miejscowych stała się niezauważalną codziennością i dzięki temu mogą funkcjonować w swoim rytmie. 

Zrobiliśmy zakupy zaopatrując się w przyprawy korzenne: wysuszoną czerwoną siateczkę oplatającą gałkę muszkatołową, goździki i parę innych. 


Po dwóch dniach wsiedliśmy w pierwszy powrotny samolot i przelecieliśmy do Singapuru.


SINGAPUR
Miasto - państwo położone w pobliżu południowego krańca Półwyspu Malajskiego. Leży w południowo-wschodniej Azji. W przeszłości kolonia brytyjska. To miejsce pokazujące zdolności i moc ludzkiego umysłu, intelektu i siłę rąk. Metalowo-szklane gigantyczne konstrukcje rozsławiane na fotografiach z całego świata.
Centrum Singapuru robi na mnie duże wrażenie, zachwyca ogromem budowli, ich bryłą, planowaniem przestrzennym. Zmusza też do refleksji bo większość gigantycznych budowli wokół należy do firm ubezpieczeniowo-finansowych (banki, firmy inwestycyjne).

W pobliżu Marina Bay odbywa się gdzieś pokaz o Dinozaurach, do którego kierują wszechobecne reklamy (Dinosaurs- dawn to extinction). 

Rozglądam się wokół, zerkam na ludzi na ulicach, i tych pochowanych w klimatyzowanych samochodach oddzielonych od siebie wzajemnie metalem i betonem i myślę, kto tu bardziej jest na wyginięciu…

Przysiadamy w okolicy bazarku przy tłocznym centrum handlowym i obserwujemy świat wirujący wokół nas. Patrzymy na pędzących wyblakłych i spiętych ludzi. Widzę wyraźnie różnicę między radością, naturalnością, otwartością obcych nam ludzi na Rau a obojętnością, postawą ciała i rysami twarzy ludzi w miastach. Coś się w nas-miastowych wydarza gdy za długo przebywamy w tym sztucznym środowisku. Miasta jak smoki zmieniają ludzi, którzy stają się otyli bo dużo cukru mało ruchu, wykrzywieni w grymasie twarzy i ciała, bez uśmiechu, zmęczeni, napięci odczuwający zespół tego czegoś co współcześnie nazywa się stresem. W miastach, w kontraście do indonezyjskiej małej wsi widzę żywe trupy, niby serce bije, stopy niosą po ziemi, ciało oddycha ale bez pasji do życia, bez błysku w oku. Ten smok zieje ogniem, który trawi od środka. Miasto może być źródłem inspiracji ale też potężną używką, uzależnia od siebie bogatą ofertą ale wymaga dużo w zamian, pobierając energię życiową, podkrada duszę i zniewala. Wszystko co w nadmiarze, szkodzi.

Chcesz zmiany? Chcesz inaczej? chcesz więcej kolorów w swoim życiu?

To możliwe ale wymaga paru kroków: uświadomienia sobie chęci zmiany, uznania, że zmiana jest możliwa i jej przeprowadzenie. I tu zaczyna się element zwany przygodą życia.
To start niezwykłej podróży w głąb siebie a gdy zmienia się to co wewnętrzne, zmienia się również to co zewnętrzne. Pojawia się inne widzenie, wielokolorowe. Niektórych ich jaskrawość i nasycenie może przerazić w pierwszym momencie, innych olśni zachwytem. Ale gdy wyruszasz w podróż po swoją ZMIANĘ, nic już nie będzie takie jakie było wcześniej. To w trakcie tej podróży odkrywasz siebie a nie u jej celu. I jakaż to rodzi się odwaga! Bo do życia, tak jak i po zmianę trzeba mieć odwagę, którą ty masz choć czasem, na moment, o niej zapominasz.

Dobra wiadomość! Zawsze pod ręką masz siebie i przyrodę wokół. Poniżej wizja człowieka uchwycona przez brytyjskiego rzeźbiarza Marca Quinn pod tytułem "Planeta".


Nasza planeta i jej przyroda oferuje do wyboru i do koloru żywioły. Możesz korzystać z obfitości i wielu form wsparcia, które dają ogień – woda – powietrze czy ziemia, dorzucę jeszcze eter. Czegokolwiek brak lub tęsknotę odczuwasz w danym momencie, uzupełnij to sam biorąc czego potrzebujesz z otoczenia. 

Objawi się wszystko to co potrzebujesz w twojej własnej wyobraźni. Nie trzeba filtrować literatury, Internetu by szukać przypisanych znaczeń i właściwości czy to przedmiotom czy kolorom. Czy nie przyjemniej jest nadać im własne znaczenie? To wymaga odwagi, samo stanowić po swojemu, nadawać własne znaczenia ale ile daje mocy!

Człowiek jest z natury stworzony do Natury, dlatego tak dobrze czuje się w przyrodzie – proste ja proste jest to pytanie: Co robisz, gdy czujesz się zmęczona/y? Gdzie jest Twój azyl od miasta? Po czym czujesz się lepiej? Spacer w przyrodzie, ruch na świeżym powietrzu? Gratuluję! Już to wiesz. A teraz po prostu praktykuj jak najczęściej byś nie zwariował w tym świecie z betonu i kostki Bauma.

Z pozdrowieniami i życzeniami kolorowego życia w rozkwicie!
Joanna

sobota, 14 czerwca 2014

Indonezja - rajska wyspa Rau i spotkanie z Szamanem - część 2

część 2


PIASZCZYSTA ŁACHA NA ŚRODKU MORZA I POKARM Z MUSZLI
Inną atrakcją okolicy wyspy Rau jest piaszczysta łacha na środku morza. 

W zależności od przypływu lub odpływu jest bardziej lub mniej widoczna. Wybraliśmy się na nią z Elfikiem i gromadką dzieci. Na wodzie minęliśmy paru rozbitków, mewy dryfujące lub odpoczywające na kawałku drewna czy innego ptaka osiadłego na moment na pływającym w wodzie kokosie. Gdy zbliżaliśmy się do piaszczystej łachy, wyskoczyłam z łodzi, założyłam maskę i zaczęłam płynąć w jej stronę. Łódka miała przybyć tam po mnie. Stado mew wzbiło się w powietrze, gdy wyczołgiwałam się na piasek i uleciało w dal. Łódka dopłynęła, rozpakowaliśmy jedzenie, dzieci wyskoczyły z łodzi na piach i od razu wskoczyły do wody podglądać rafę.

 Elfik z Chico założyli lokalne okularki na oczy – połączenie drewna, gumy i plastiku i udali się na podwodne polowanie, poławianie jedzenia na obiad. A oto, co wydobyli z dna morskiego. Gospodyni zrobiła wszystkim na obiad lokalne frutti di mare.

Niestety, podobnie jak rafa koralowa wokół 3 wysp wyspy Morotai (pisałam we wcześniejszym wpisie) tak i tu padła ofiarą tzw. fish bombing. W większości zniszczona, zachowały się jej elementy i trochę egzotycznych ryb. Ale to i tak fantastyczne miejsce!

Bez porównania jednak ze snorklowaniem wokół wyspy Bunaken (koło wyspy Sulawesi zwanej też Celebes). Podobno Filipińscy rybacy nadal podpływają w te rejony i łowią ryby na kompresor z trucizną.







SZAMANA MOC, WYPĘDZANIE LUCYFERA i W ODPORNOŚCI MOC!
Na Rau spotkaliśmy lokalnego uzdrowiciela, dokładnie wtedy, gdy jego pomoc była potrzebna. Oto on poniżej z T-shirt z napisem 'Virginia is for lovers" (Virginia jest dla kochanków).

Na moment wrócimy jednak na wyspę Morotai gdzie u Wojtka przez prawie cały tydzień pobytu rozwijała się infekcja wokół kostki prawej stopy. Wówczas nie znaliśmy jej przyczyny, ale dziś, z perspektywy czasu, wiemy, że była to infekcja jakiś mikrobów, której źródła szukać trzeba w piaskach półwyspu wokół Daruby.
Pewnego dnia spędziliśmy cały dzień nad morzem jedząc gotowane warzywa z ryżem (nasi sayur) kupione na rynku, łuskając orzechy znalezione na plaży, pijąc nektar świeżego kokosa a wieczorem delektując się naleśnikiem na słodko z bananami i orzechami. Następnego dnia czekały nas drugie potężne problemy żołądkowe tego wyjazdu (pierwsze były po miesiącu po zjedzeniu w najlepszej portowej knajpce w Darubie grillowanej ryby – wyłowione pewnie rano i niepatroszone do wieczora wg lokalnego obyczaju).
Być może przedobrzyliśmy z ilością gotowanych warzyw, a może plażowe jadalne orzechy nam zaszkodziły, nie wiemy, co było przyczyną problemów żołądkowych i wymiotów.
W każdym razie to osłabiło organizm i układ odpornościowy. Pogryzienie przez muszki u Wojtka przeobraziło się to w swędzącą wysypkę przy kostce pokrytej parunastoma czerwonymi kropkami, jak ukąszenia komara tylko w dużej ilości. Dostał maść z antybiotykiem od właściciela Hotelu D’Aloha w Darubie, swędzenie odeszło, ale ugryzienia zostały i mieliśmy nadzieję, że rany po ukąszeniu zaczną się goić. Minęło parę dni, rany się nie goiły, stopa zaczęła puchnąć a opuchlizna wędrować w górę nogi w stronę kolana. Jednocześnie zbliżał się czas dłuższego wyjazdu na rajską wyspę Rau.
Wsiedliśmy na skuter i pojechaliśmy do wioski Raja i tam przenocowaliśmy. Wojtek miał w nocy gorączkę, dreszcze i zimne poty. Następnego dnia czuł się lepiej. Byliśmy przekonani, że pokonał chorobę, najprawdopodobniej atak Dengi. Czytaliśmy i słyszeliśmy o tej chorobie przed wyjazdem spotykając się z dwiema podróżniczkami zakochanymi w Indonezji. Sporo osób ją przechodzi w podróży, ale warto wiedzieć o jej objawach.

Denga to choroba wirusowa przenoszona przez komary w tropikalnych częściach świata.
Objawy dengi pojawiają się zwykle w ciągu 3–14 dni po ukłuciu przez zakażonego komara. Najczęstsze dolegliwości to gorączka o nagłym początku, ból głowy, znaczne osłabienie oraz silny ból mięśni lub stawów; u około połowy chorych stwierdza się również wysypkę. Niekiedy występują także: zapalenie spojówek lub gardła oraz dolegliwości żołądkowo-jelitowe. U części chorych w dalszym przebiegu choroby dochodzi do rozwoju postaci krwotocznej bądź wstrząsu. Objawy zaburzeń krzepnięcia u pacjentów z dengą obejmują wybroczyny na skórze oraz krwawienia z błon śluzowych (nosa, jamy ustnej lub dróg rodnych) i przewodu pokarmowego. Te groźne dla życia zaburzenia pojawiają się najczęściej po kilku dniach choroby, już po ustąpieniu gorączki. [Źródło http://zdrowiewpodrozy.mp.pl)

Następnego dnia dopłynęliśmy z powrotem na Rau w Posi-Posi, rozłożyliśmy się ponownie w pokoiku przy sklepie i ruszyliśmy na rajska plażę. I tam zostaliśmy do wieczora. Po pysznej rybnej kolacji, Ulis-Elfik zauważył ze pod kolanem Wojtka zrobiło się wybrzuszenie. Zaczął rozmasowywać tę gulę przesuwając palcami od kolana w dół, w stronę rany i jeszcze dalej w stronę palców stopy, sprowadzając opuchliznę między palce a na koniec wyciągając je do pstryknięcia. Elfik pobudzał limfę w ciele a Wojtkowi zaczęło się zbierać na wymioty.
W nocy W zadzwonił do uzdrowiciela Janka z Warszawy, który akurat był w Indiach z prośbą o pomoc i leczenie na odległość. Janek kazał zrobić na opuchliznę okład z moczu (środkowy strumień) i zadzwonić dnia następnego o podobnej porze. Rano noga wyglądała lepiej, opuchlizna się zmniejszyła.
Nad ranem przyszedł tata Elfika – lokalny szaman. 

Trzymając papieros w lewej dłoni, wziął imbir do prawej i nachylając się zaczął szeptać do imbiru, potem do nogi, pocierając rozgryzionym imbirem wokół sączącej się rany jakby wyznaczając opuchliźnie granice jej pobytu i nakazując odwrót. Potem się dowiedzieliśmy, że wyganiał lucyfera, odpowiedzialnego za wszelkie zło. Szaman- tata Elfika zakończył swoje leczenie i obiecał wrócić po południu. Szaman ma ponad 70 lat i hiper energię i codziennie robi ponoć pieszo ok 40 km, słowem 'sport to zdrowie'! powiedzenie bardzo aktualne.

Poszliśmy na plażę we wsi ze zdrowiejącą nogą, opuchlizna wyraźnie się zmniejszyła. Wróciliśmy do domu w południe, pojawił się tez Elfik rozgryzający coś w ustach. Przyszedł, spojrzał na opuchliznę i ranę Wojtka, plunął mu na stopę tym, co przeżuwał i odszedł. Poszliśmy zjeść pyszny obiad, ale niestety opuchlizna, po całym dniu chodzenia, zaczęła z powrotem rosnąć wokół kostki, która szybko stała się niewidoczna. Szaman podczas naszego pobytu wracał jeszcze parę razy, podobnie jak i lucyfer, który raz odpuszczał raz zwyciężał. Opuchlizna w końcu odpuściła, lucyfer dał w tył zwrot. Rany zaczęły się goić, sączenie z nich zmalało, tymczasem mikrob dopadł także i mnie najprawdopodobniej zarażeniem od Wojtka. Weszła w rozdrapywaną rankę i to na długo.

Dalsze leczenie, po wyjeździe z Rau przebiegało wszelkimi dostępnymi środkami. Stopa niedoleczona do końca z braku czasu i z nadmiaru ruchu zaczęła puchnąc ponownie. Parę dni przed czekającymi nas trzema lotami powrotnymi, poszliśmy do szpitala w mieście Ternate (wyspa Halmahera) wzbudzając zainteresowanie i uśmiech całego personelu. Wojtka otoczono profesjonalną opieką, położono na leżance i zadbano o stopę. Ja wszelkimi znanymi mi sposobami komunikacji: na migi, uśmiechem, telepatią i w końcu słownikiem angielsko-indonezyjskim próbowałam dogadać się z panią doktor. Udało się, Wojtka nogę w tym czasie oczyszczono, wykupiłam maść w aptece zrobioną na miejscu i pożegnaliśmy się zostawiając odpowiednik 30 zł.

Od tamtej pory całkowite wyleczenie nogi oraz mojej rany zajęło nam prawie 2 miesiące. Nie braliśmy żadnych antybiotyków doustnych, parę razy użyliśmy maść z antybiotykiem miejscowo na ranę. Chcieliśmy, żeby organizm sam sobie poradził z mikrobem wytwarzając antyciała i odporność na ten typ obcego czegoś na przyszłość. Wzięcie antybiotyku spowodowałoby być może szybsze zagojenie rany jednak, z naszego punktu widzenia, dużo większym kosztem wyjaławiając organizm i powodując brak odporności na tego mikroba. Oboje wzmacnialiśmy odporność odżywianiem, ruchem i stanem umysłu. 

Bardzo ważny na codzienne życie, wszelkie wyjazdy dalsze i bliższe jest mocny układ odpornościowy. Dodatkowo w wyjazdach w tropiki pomocny jest alkohol. Nasze problemy żołądkowe w zasadzie zaczęły się po miesiącu podróży, gdy skończył się Rum i zatruliśmy się poważnie rybą na Morotai. To nas osłabiło i organizm nie miał sił na poradzenie sobie z obcą bakterią. Po 3-4 tygodniach w nowym miejsca przestawia się na nową florę bakteryjną.

Moje życie pokazało mi, jakim skarbem jest przyciągać do siebie właściwe osoby, w życiu i podróżach, i otrzymywać wsparcie zawsze, gdy jest się w potrzebie. W każdej egzotycznej podróży, którą odbyłam pojawiał się cud ‘przypadkowych’ spotkań, zjawiała się właściwa osoba oferująca dokładnie to, czego potrzebowałam w danej chwili, nocleg, transport, jedzenie czy rozmowę.
Tata Elfika-Ulisa okazał się być jedynym lokalnym szamanem, do którego przypływają ludzie z okolic po uzdrowienie. Elfik opowiadał nam o złamanych kościach wyleczonych i zrośniętych po działaniach jego Taty. Ale jest pytanie, kto dokonuje uzdrowienia, szaman czy pacjent? W końcu nasze ciała wyposażone są od urodzenia we wszelkie mechanizmy przywracające organizm do zdrowia. Zapominamy o tym sięgając od razu po kolorową pigułkę dostępna w aptece a media pielęgnują w nas wizję zdrowia opartą na ilości zażywanych suplementów diety i lekarstw, bo….. To gigantyczny zysk. Wierzymy, że im więcej tego łykamy tym więcej zdrowia sobie dostarczamy. Zapominamy o własnej mocy wewnętrznej, silnej woli i mocy intencji, którą możemy, jeśli chcemy, skierować na wsparcie chorego miejsca w siły witalne, wsparcie swojej własnej odporności – siłą, która jest w nas.
Moje leczenie bakterii trwało ok 2 miesiące, ale pamiętam moment zmiany, gdy rana zaczęła się goić po tym jak zaczęłam kierować słowa wsparcia i siły do swojego ciała, skóry, odporności, że jest silne, że poradzi sobie z obcą bakterią. 
Szaman nie uzdrowił Wojtka, ale wspomógł, dał otuchy i dodał siły organizmowi do własnego działania, zmobilizował energię życia i witalności do przywrócenia zdrowia.
dla chętnych poczytania więcej o szamanach, jego roli a roli człowieka w powrocie do zdrowia polecam http://www.taraka.pl/wywiad_z_maestro_manuelem_rufino


W Posi-Posi jest też szpital a miejsce, w którym mieszkaliśmy znajduje się dokładnie vis a vis niego. Dwa odrębne światy, dwie różne metody leczenia.

JASKÓLCZE GNIAZDA i SKALNE CUDO NATURY
Wg Wikipedii, gniazda jadalne (potocznie „jaskółcze gniazda”) – gniazda zbudowane z wydzieliny gruczołów ślinowych niektórych gatunków ptaków zwanych salanganami, które ze względu na swe właściwości są cenionym przysmakiem w krajach Azji Południowo - Wschodniej.

Gniazda salangan dzieli się ze względu na ich walory kulinarne na gniazda czarne, które oprócz ptasiej śliny zawierają materiał roślinny (źdźbła traw, mech) lub pióra, oraz gniazda białe zbudowane z samej śliny. Najcenniejsze są te ostatnie, których zbieranie i sprzedaż jest źródłem utrzymania niektórych społeczności. I te gniazda widzieliśmy w sprzedaży w sklepach na lotnisku w Indonezji i w sklepach na ulicach Singapuru, (z którego mieliśmy samolot powrotny). Z ptasich gniazd przyrządza się zupę lub specjalne galaretki. Przysmaki te należą do najbardziej ekskluzywnych i drogich dań.

Zbiór białych gniazd dawniej utrudniało ich położenie w niedostępnych nadmorskich niszach i jaskiniach, gdzie często można się dostać jedynie na niewielkich łodziach. W niektórych grotach liczba gniazd osiąga kilka lub kilkanaście tysięcy. Pewnego dnia popłynęliśmy do rodziny naszego gospodarza na innej wyspie. Płynęliśmy wpatrzeni w zielony brzeg, różnorodne plaże w tym dwukolorową, w jednej połowie białą a w drugiej czarną, zbliżając się do samotnej skały stojącej majestatycznie na wodzie ze 100m oddalonej od wyspy. Powiedziano nam, że w jej jaskiniach znajdują się kolonie jaskółek, ale żadna w tym czasie nie latała wokół. Wierzymy na słowo. 

Ale to, co zobaczyliśmy po ominięciu skały zaparło nam dech w piersiach. Przed nami na wodzie stała samotna skała jakby ustawiona dodatkowo na podstawce zrobionej z kamiennych bloków zalewanych potężną falą. 



Dla wzmocnienia efektu, twórca tej rzeźby natury postanowił ją w takim miejscu gdzie każda fala rozbryzgiwała się na wodną mgłę i wyrywała z naszych piersi bezgłośny podziw i zachwyt.

Po chwili dopłynęliśmy do drugiej wsi na wyspie Rau i poznaliśmy dalszych członków rodziny naszego gospodarza. Powitano nas ponownie pysznym jedzeniem i szaman udał się w pośpiechu, z  maczetą za pasem do swojego górskiego ogrodu. Wrócił po paru godzinach a my w tym czasie szukaliśmy skarby na plaży i oto co znaleźliśmy.

Piękne fragmenty skałek, jasno-różowe w kolorze serca i niebieskawo-srebrną. 




LINIA ZOOGEOGRAFICZNA WALLACE’a
Na rok przed publikacją przełomowego "O pochodzeniu gatunków" Darwina w XIX wieku, inny brytyjski przyrodnik Alfred Russel Wallace przedstawił teorię ewolucji opartą na doborze naturalnym, (chociaż ten nie miał możliwości zbadania ich wód). Jego wieloletnie badania prowadzone w Indonezji pozwoliły mu na wyznaczenie granicy oddzielającej Ocean Indyjski od Pacyfiku. To dwie odrębne krainy zoogeograficzne Azji i Oceanii. Granica ta znana jest dziś, jako linia Wallace ‘a. Oba akweny charakteryzuje duże bogactwo podwodnego życia. Mieszkańcy wód każdego z nich różnią się od siebie, tworząc dwie odrębne, fascynujące krainy (źródło: internet).

Każdy, kto jedzie do Indonezji jest w unikatowym miejscu, o ogromnym bogactwie przyrodniczym, my je odnaleźliśmy wokół wyspy Bunaken, ale dalej nie ze względu na fish bombing. Przed wyjazdem polecam przeszukać blogi podróżnicze czy jest tam to, czego szukamy. 

a ja zapraszam wkrótce do ostatniego już wpisu z Indonezji i wyspy Rau. Opowiem o tajemniczych ludziach Moro, takich jak my tyle że nie widzialnych, i przybliżę poznane opowieści o kawowej skałce na rajskiej wyspie w Posi-Posi.

do zobaczenia
Joasia







Indonezja - rajska wyspa Rau na dalekim wschodzie - część 1


A poniżej o rajskiej wysepce Rau i jej magicznej plaży i skałce kurczaka, Elfiku i prostocie wiejskiego indonezyjskiego życia w miejscu bez elektryczności.
W części 2 opowiem o jaskółkach jadalnych i spotkaniu z szamanem, który wypędzał lucyfera z chorej stopy.


WYSPA RAU - WIOSKA POSI-POSI i ELFIK
Wysepkę Rau odwiedziliśmy dwukrotnie, pierwszy raz poznawczo na trzy dni, jednak urzeczeni jej pięknem, po tygodniu wróciliśmy na kolejne dziesięć i znaleźliśmy na plaży kawałek drewna przypominający nogę baletnicy. Wystarczyło ją ustawić na podstawce skalnej i rzeźba gotowa! raj dla amatorów sztuki naturalnej.

Rau leży na północny wschód od wyspy Morotai. Zamieszkaliśmy w jednej z trzech znajdujących się na niej wiosek, w Posi-Posi. U brata Taty Novi dostaliśmy pokoik przylegający do domu, tuż przy części zaaranżowanej na sklep z mydłem i powidłem prowadzonym przez panią gospodarz.
W ten sposób mogliśmy wczuć się 24 godziny na dobę w panujący tu klimat życia wsi. Dzieci przybiegały, co chwila do sklepiku po słodycze kupując oranżadę o smaku truskawki (zero podobieństwa do smaku oryginału wprost nazwałabym to trucizną), ciasteczka i inne świństewka przemycone tu kulturą konsumpcjonizmu i sprzedawane w maleńkich opakowaniach. Pewną nocą o 4 rano w zamknięty sklepik stukał, walił i krzykiem nawoływał do zbudzenia gospodynię (i przy okazji nas w pokoju obok) sąsiad, bo chciał kupić paczkę papierosów. I udało mu się, zbudził, kupił i poszedł.

Sklepik, od momentu naszego przyjazdu, codziennie był oblężony przez dzieci, nastolatków i dorosłych wpatrzonych z uśmiechem w nas a my w nich. Największa intensywność tej telepatii trwała 3 dni podczas pierwszego przyjazdu. Wówczas to moja próba wyjścia przed dom by podziwiać w ciszy piękny pomarańczowo-czerwony zachód słońca ściągnęła tylko dalszych sąsiadów, którym się wówczas ukazałam na oczy. Gdy wróciliśmy drugim razem, fascynacja nami zmalała, ale nadal była wyraźnie zauważalna, choć już głównie towarzyszyły nam dzieci. 
W tym pięcioletni radosny, uśmiechnięty od ucha do ucha, słodko urwisowaty Chico, o niespożytej energii i entuzjazmie do życia. Chico zasypiał gdzie popadnie a to na drewnianej ławie a to na betonowej, chłodnej posadzce. Za Chico często kryła się Maria, może 3 latka, której duże brązowe oczy wyrażały ciekawość, ale i strach wyniesiony z domu, w którym był alkohol i przemoc. Tę parę zapamiętałam najbardziej. 
 

ELFIK. Chico jest synem męża córki gospodarzy. Mąż mam na imię Ulis, którego ja w duchu nazwałam Elfik z uwagi na odstające uszy i tak już zostało między nami. Potem się okazało, że Elfik-Ulis faktycznie ma bieżące powiązania z innymi wymiarami, istotami- przynajmniej ja to tak widzę. Jego ojciec jest lokalnym szamanem, którego moc i umiejętności przydały się również nam, ale o tym dalej.
A przy okazji okazało się, że i ja mam pewne liczbowe połączenia z Elfikiem, bo nasze daty urodzenia dzieli tylko 10 lat różnicy, ale łączy wspólnota dnia i miesiąca urodzenia
(5.10.1975 i 5.10.1985)- Przypadek czy przeznaczenie? J Jeśli czyta to ktoś, kto się zna na numerologii zapraszam do podzielenia się wiedzą. a poniżej Elfik


W Posi – Posi stoją cztery kościoły w tym aż dwa tego samego wyznania, bo się wierni skłócili i nie mogąc dojść do pojednania, część z nich wybudowała własny obiekt kultu. Oba stoją przy tej samej drodze, prawie na przeciwko siebie. Jest tam także kościół Zielonoświątkowy (Pentecoste).





PROSTOTA WIEJSKIEGO ŻYCIA – OGRODY I RYBY
Na wyspie albo jesteś rybakiem, więc masz sieci i łódź albo ogrodnikiem i masz prawo własności lub dzierżawy ziemi pod uprawę. Rybacy sprzedają swoje ryby parę razy dziennie, wówczas przez wieś przebiegają dzieci lub kobiety wykrzykując po indonezyjsku ‘ryby, ryby, ryby!’. Innym razem pojawia się pan z wózeczkiem, lokalna wersja domokrążcy oferujący warzywa i owoce. Kto chce ten handluje tym, co ma lub korzysta na własne potrzeby? Czasem dzieci biegają i krzyczą słowa, których nie rozumiemy a ich pakunki skrywają w sobie świeżo upieczony chleb czy lokalne smakołyki.

We wsi nie ma prądu i to jest fantastyczne aż do zmroku, który gdy się pojawia przemienia gwar wiejskiego życia w huragan dźwięków. W zasadzie dwóch ich odmian. Większość domostw zaczyna buczeć melodią z generatora lub głośnej muzyki zależy, co swą głośnością się bardziej przebije. Ale nie ma chaosu, nie ma konkurencji między głośnością czy utworami między domostwami, to nie polskie knajpkowo-rozrywkowe wybrzeże latem. Wydaje mi się, że panuje tu niepisana umowa, która nakazuje tubylcom utrzymywać harmonię w każdym aspekcie ich życia. W Posi-Posi i na wielu innych wsiach podziwialiśmy powystawiane przed dom lub ustawione w salonie gigantyczne głośniki najczęściej sztuk 8 i bliskość siedzących przy nich ludzi, bawiących się lub tańczących dzieci czy po prostu przewijanych niemowlaków, te ostatnie akurat nie miały wyboru by uciec do strefy ciszy.

Wieś przygotowuje się na pobieranie prądu z energii słonecznych i w paru miejscach natrafiamy na wykopane duże dziury w ziemi. Pewnego razu Wojtek spacerując po wsi natrafił na dwóch chłopców wsadzonych do tej dziury, zapłakanych i umorusanych. Parę metrów dalej mama robiła pranie i potrzebując swych rąk do tej pracy, wsadziła zapewne je do dziury na tymczasowe utrzymanie w miejscu bliźniaków. A ponieważ bliźniaki na widok Wojtka wyciągały ręce do góry to je wziął i wyciągnął na powierzchnię, a mama prała niedaleko i się z tego wszystkiego śmiała. Gdy potem widzieliśmy podobne dziury we wsi, sprawdzaliśmy czy nie ma tam ukrytych dzieci chętnych do wyciągnięcia, ha, ha, ha.


OGRODNICY – RAJSKA PLAŻA
Nasz gospodarz miał własny ogród i szybko przystaliśmy na jego propozycję wspólnego wyjścia z nim i Elfikiem do pracy. Ogrody tubylców ze wsi Posi-Posi położone są przy przepięknej, rajskiej plaży. To cudowna droga do pracy, samo nią przechadzanie wprawia człowieka w dobry nastrój i zestraja z naturą. Wyruszając z Posi-Posi idziesz lasem obsadzonym palmami kokosowymi, mijasz cmentarz z nagrobkami wyłożonymi lakierowanym kafelkami (takie jak używamy w łazienkach) i przykrytymi daszkiem z falistej blachy (by się zmarli nie obrazili, że na nich deszcz pada i gniewu swego na rodzinę nie sprowadzili), potem po prawej stronie zatoczkę z drzewami mangrowca, czasem wyglądającą upiornie i po jakiś 20 minutach docierasz na plażę, która rozpostarła się przed nami w taki sposób w jaki wyobrażaliśmy sobie rajską plażę. 
Na zdjęciu poniższym, dla odmiany od standardowych pocztówkowych widoków, cienie palm kokosowych do rozbudzenia wyobraźni. 

 W połowie drogi, po naszej prawej stronie mijamy samotnie stojącą, oddaloną z 30 m od lądu, skałkę kawową. Akurat w tym czasie wydziela swój aromat. Mimo, że stoi samotnie to nie jest sama. Do towarzystwa wybrała sobie ptaszki, które postanowiły uwić tu swoje gniazdo na targanym wiatrem wątłym, ale mocnym krzaczku. Co za odwaga, siła, wiara i spokój w tej romantycznej parze! Założyć swój dom w takim miejscu. Gdy wróciliśmy na tę wyspę drugi raz gniazda już niestety nie było, musiało spaść do wody lub może ktoś je zdjął. Ale niestrudzone ptaszki zaczęły budować nowe na jeszcze bardziej chybotliwym krzaczku tuż obok. 


Mijamy skałkę, delektując się zapachem i idziemy dalej plażą w stronę ogrodów schowanych w zieleni po naszej lewej stronie. Witamy się z innymi ogrodnikami maszerującymi żwawo z przepasanymi na plecach stożkowymi koszami z liści i maczetami zwisającymi przy pasie. Wracając z ogrodów kosze te będą wypełnione kokosami, mąką z sagowca lub sezonowymi owocami. 

Być może i upolują małego zwierzaczka o pięknych dużych brązowych oczach zwanego Kuskus (Cuscus). Widzieliśmy go tylko raz, w niewoli odwiedzając rodzinę gospodarza w innej wsi na Rau. Gatunek na wyginięciu ze względu na handel. 




Po drodze wita nas ogromne, rozłożyste drzewo rodem z filmu ‘Avatar’, z
którym witam się w duchu. 

Przed końcem zatoczki zaczynamy wchodzić w głąb chaszczy wydeptaną dróżką, która pnie się pod górkę i po 15 min jesteśmy na miejscu. Podziwiamy ogromne drzewa goździkowe. Widzę je pierwszy raz w życiu. 







Drzewa goździkowe mogą mieć do paru metrów wysokości i pięknie pachną zwłaszcza, gdy podmuch wiatru uwolni aromat liści. Zerwałam młode pędy do żucia, dają ostry, mocny smak, nie potrzeba gumy do żucia i płukanek do odświeżenia ust – można się od razu całować na goździkowo.

Zobaczyliśmy również jak pozyskuje się mąkę z drzewa Sagowca.

 To specjalny rodzaj palmy, po jej ścięciu pień jest przepoławiany, wnętrze rozdrabniane i transportowane do wydrążonego wcześniej żłobu. Tam leżakuje w wodzie i fermentuje barwiąc na czerwonawo-rdzawy kolor. Żłób przykryty jest liśćmi palmowymi by chronić przed robactwem, ale wątpię czy to pomaga. Potem jest to odsączane i w zbitej formie wsadzane do koszy. W domu gospodyni zrobiła nam lokalne danie z mąki sagowca w dwóch wariantach: glutowej oraz zbitej w formie chlebka lekko mokrego w środku. Nam smakowały obie wersje, choć chlebek mi bardziej.


RAJSKA PLAŻA, SURFING NA DREWNIE I SŁODKOWODNE ATRAKCJE
Nasza rajska plaża rozciągnięta jest w kształcie lewostronnego rożka księżyca i wyłożona bazaltowymi czarnymi kamieniami o przeróżnej wielkości i kształcie, jasnymi kamieniami, muszelkami i muszlami, palmami kokosowymi chylącymi się ku turkusowemu błękitowi morza, które grzmi odgłosem 2 metrowych fal tworzących się na płytkiej wodzie porywając z dna piasek i uderzając z hukiem o skalisty, pokryty niedostępnymi rafami brzeg. A wszystko to dopełnione kolorystycznie zielenią ogrodów, drzew, zwisających z nich roślin przypominających czasem upiorne stwory. 

W połowie tej rajskiej plaży znajduje się tajemnicza kawowa skałka wraz z niewidzialnymi ludźmi Moro (zapraszam do kolejnego wpisu).
  

Plaża poprzecinana jest dwoma źródełkami rzeki, biorącymi swój początek gdzieś w lądzie aż do plaży. Bardzo dobra kompozycja matki-natury, w ten sposób po słonej kąpieli można biec na prawo lub lewo i przepłukać się w słodkiej wodzie bez towarzystwa krokodyli.

Lokalni surferzy, czyli towarzyszące nam na plaży dzieci szybko pokazały swoje umiejętności. Wyszukały wyrzucone przez morze deski, deseczki,
wydłubały wystające z nich gwoździe i biegiem ruszyli w fale. Obserwowaliśmy z ciekawością a szło im fantastycznie. Maluchy unosiły się na niskiej brzegowej fali, która niosła ich ze sobą z parę metrów. A ile radości, zabawy i śmiechu! Spróbowaliśmy i my. Parę razy się udało na płytszej wodzie jednak, gdy wyszliśmy za miejsce gdzie tworzą się fale, do śmiechu nam nie było. Woda zaczęła próbować wciągać w głąb. Powróciliśmy na bezpieczne stanowiska z gruntem pod stopami i dalej kładliśmy się na fali i naszych dosłownych drewnianych deskach surfingowych.

Inną atrakcją tego miejsca jest wodospad, do którego można dojść korytem rzeki i na przykład znaleźć odciśnięty w kamieniu pradawny kształt stopy jakiegoś drapieżnika. Musiał przejść po nim, gdy lawa ostygła a była wystarczająco miękka by przyjąć i utrwalić jego ciężar. Wodospad dał nam miłą ochłodę, ale nie uchronił od komarów, które w tym lekko zalesionym i zaciemnionym miejscu miały na nas żerowanie. 
A ostatnia atrakcja przez nas poznana to skałka Kurczak na zdjęciu powyżej. 

Zapraszam na część drugą relacji!

z pozdrowieniami
Joasia