A poniżej o rajskiej wysepce Rau i jej
magicznej plaży i skałce kurczaka, Elfiku i prostocie wiejskiego indonezyjskiego życia w miejscu bez elektryczności.
W części 2 opowiem o jaskółkach jadalnych i spotkaniu z szamanem, który wypędzał lucyfera z chorej stopy.
W części 2 opowiem o jaskółkach jadalnych i spotkaniu z szamanem, który wypędzał lucyfera z chorej stopy.
WYSPA RAU - WIOSKA POSI-POSI i ELFIK
Wysepkę
Rau odwiedziliśmy dwukrotnie, pierwszy raz poznawczo na trzy dni, jednak urzeczeni
jej pięknem, po tygodniu wróciliśmy na kolejne dziesięć i znaleźliśmy na plaży kawałek drewna przypominający nogę baletnicy. Wystarczyło ją ustawić na podstawce skalnej i rzeźba gotowa! raj dla amatorów sztuki naturalnej.
Rau leży na północny wschód od wyspy Morotai. Zamieszkaliśmy w jednej z trzech znajdujących się na niej wiosek, w Posi-Posi. U brata Taty Novi dostaliśmy pokoik przylegający do domu, tuż przy części zaaranżowanej na sklep z mydłem i powidłem prowadzonym przez panią gospodarz.
Rau leży na północny wschód od wyspy Morotai. Zamieszkaliśmy w jednej z trzech znajdujących się na niej wiosek, w Posi-Posi. U brata Taty Novi dostaliśmy pokoik przylegający do domu, tuż przy części zaaranżowanej na sklep z mydłem i powidłem prowadzonym przez panią gospodarz.
W
ten sposób mogliśmy wczuć się 24 godziny na dobę w panujący tu klimat życia wsi.
Dzieci przybiegały, co chwila do sklepiku po słodycze kupując oranżadę o smaku
truskawki (zero podobieństwa do smaku oryginału wprost nazwałabym to trucizną), ciasteczka i inne świństewka przemycone tu kulturą
konsumpcjonizmu i sprzedawane w maleńkich opakowaniach. Pewną nocą o 4 rano w
zamknięty sklepik stukał, walił i krzykiem nawoływał do zbudzenia gospodynię (i
przy okazji nas w pokoju obok) sąsiad, bo chciał kupić paczkę papierosów. I udało
mu się, zbudził, kupił i poszedł.
Sklepik, od momentu naszego przyjazdu, codziennie był oblężony przez dzieci, nastolatków i dorosłych wpatrzonych z uśmiechem w nas a my w nich. Największa intensywność tej telepatii trwała 3 dni podczas pierwszego przyjazdu. Wówczas to moja próba wyjścia przed dom by podziwiać w ciszy piękny pomarańczowo-czerwony zachód słońca ściągnęła tylko dalszych sąsiadów, którym się wówczas ukazałam na oczy. Gdy wróciliśmy drugim razem, fascynacja nami zmalała, ale nadal była wyraźnie zauważalna, choć już głównie towarzyszyły nam dzieci.
W tym pięcioletni radosny,
uśmiechnięty od ucha do ucha, słodko urwisowaty Chico, o niespożytej energii i entuzjazmie
do życia. Chico zasypiał gdzie popadnie a to na drewnianej ławie a to na betonowej, chłodnej posadzce. Za
Chico często kryła się Maria, może 3 latka, której duże brązowe oczy wyrażały ciekawość,
ale i strach wyniesiony z domu, w którym był alkohol i przemoc. Tę parę zapamiętałam
najbardziej.
ELFIK.
Chico jest synem męża córki gospodarzy. Mąż mam na imię Ulis, którego ja w duchu
nazwałam Elfik z uwagi na odstające uszy i tak już zostało między nami. Potem się
okazało, że Elfik-Ulis faktycznie ma bieżące powiązania z innymi wymiarami,
istotami- przynajmniej ja to tak widzę. Jego ojciec jest lokalnym szamanem,
którego moc i umiejętności przydały się również nam, ale o tym dalej.
A
przy okazji okazało się, że i ja mam pewne liczbowe połączenia z Elfikiem, bo
nasze daty urodzenia dzieli tylko 10 lat różnicy, ale łączy wspólnota dnia i
miesiąca urodzenia
(5.10.1975
i 5.10.1985)- Przypadek czy przeznaczenie? J Jeśli
czyta to ktoś, kto się zna na numerologii zapraszam do podzielenia się wiedzą. a poniżej Elfik
W
Posi – Posi stoją cztery kościoły
w tym aż dwa tego samego wyznania, bo się wierni skłócili i nie mogąc dojść do
pojednania, część z nich wybudowała własny obiekt kultu. Oba stoją przy tej
samej drodze, prawie na przeciwko siebie. Jest tam także kościół Zielonoświątkowy
(Pentecoste).
PROSTOTA WIEJSKIEGO ŻYCIA – OGRODY I RYBY
Na
wyspie albo jesteś rybakiem, więc masz sieci i łódź albo ogrodnikiem i masz
prawo własności lub dzierżawy ziemi pod uprawę. Rybacy sprzedają swoje ryby
parę razy dziennie, wówczas przez wieś przebiegają dzieci lub kobiety
wykrzykując po indonezyjsku ‘ryby, ryby, ryby!’. Innym razem pojawia się pan z
wózeczkiem, lokalna wersja domokrążcy oferujący warzywa i owoce. Kto chce ten
handluje tym, co ma lub korzysta na własne potrzeby? Czasem dzieci biegają i
krzyczą słowa, których nie rozumiemy a ich pakunki skrywają w sobie świeżo
upieczony chleb czy lokalne smakołyki.
We
wsi nie ma prądu i to jest fantastyczne aż do zmroku, który gdy się pojawia
przemienia gwar wiejskiego życia w huragan dźwięków. W zasadzie dwóch ich odmian.
Większość domostw zaczyna buczeć melodią z generatora lub głośnej muzyki zależy,
co swą głośnością się bardziej przebije. Ale nie ma chaosu, nie ma konkurencji
między głośnością czy utworami między domostwami, to nie polskie knajpkowo-rozrywkowe
wybrzeże latem. Wydaje mi się, że panuje tu niepisana umowa, która nakazuje
tubylcom utrzymywać harmonię w każdym aspekcie ich życia. W Posi-Posi i na
wielu innych wsiach podziwialiśmy powystawiane przed dom lub ustawione w
salonie gigantyczne głośniki najczęściej sztuk 8 i bliskość siedzących przy
nich ludzi, bawiących się lub tańczących dzieci czy po prostu przewijanych
niemowlaków, te ostatnie akurat nie miały wyboru by uciec do strefy ciszy.
Wieś
przygotowuje się na pobieranie prądu z energii słonecznych i w paru miejscach
natrafiamy na wykopane duże dziury w ziemi. Pewnego razu Wojtek spacerując po
wsi natrafił na dwóch chłopców wsadzonych do tej dziury, zapłakanych i
umorusanych. Parę metrów dalej mama robiła pranie i potrzebując swych rąk do
tej pracy, wsadziła zapewne je do dziury na tymczasowe utrzymanie w miejscu
bliźniaków. A ponieważ bliźniaki na widok Wojtka wyciągały ręce do góry to je wziął
i wyciągnął na powierzchnię, a mama prała niedaleko i się z tego wszystkiego
śmiała. Gdy potem widzieliśmy podobne dziury we wsi, sprawdzaliśmy czy nie ma
tam ukrytych dzieci chętnych do wyciągnięcia, ha, ha, ha.
OGRODNICY – RAJSKA PLAŻA
Nasz
gospodarz miał własny ogród i szybko przystaliśmy na jego propozycję wspólnego
wyjścia z nim i Elfikiem do pracy. Ogrody tubylców ze wsi Posi-Posi położone są
przy przepięknej, rajskiej plaży. To cudowna droga do pracy, samo nią
przechadzanie wprawia człowieka w dobry nastrój i zestraja z naturą. Wyruszając
z Posi-Posi idziesz lasem obsadzonym palmami kokosowymi, mijasz cmentarz z
nagrobkami wyłożonymi lakierowanym kafelkami (takie jak używamy w łazienkach) i
przykrytymi daszkiem z falistej blachy (by się zmarli nie obrazili, że na nich
deszcz pada i gniewu swego na rodzinę nie sprowadzili), potem po prawej stronie
zatoczkę z drzewami mangrowca, czasem wyglądającą upiornie i po jakiś 20 minutach
docierasz na plażę, która rozpostarła się przed nami w taki sposób w jaki
wyobrażaliśmy sobie rajską plażę.
Na zdjęciu poniższym, dla odmiany od standardowych pocztówkowych widoków, cienie palm kokosowych do rozbudzenia wyobraźni.
Na zdjęciu poniższym, dla odmiany od standardowych pocztówkowych widoków, cienie palm kokosowych do rozbudzenia wyobraźni.
W
połowie drogi, po naszej prawej stronie mijamy samotnie stojącą, oddaloną z 30 m
od lądu, skałkę kawową. Akurat w tym czasie wydziela swój aromat. Mimo, że stoi
samotnie to nie jest sama. Do towarzystwa wybrała sobie ptaszki, które
postanowiły uwić tu swoje gniazdo na targanym wiatrem wątłym, ale mocnym
krzaczku. Co za odwaga, siła, wiara i spokój w tej romantycznej parze! Założyć swój
dom w takim miejscu. Gdy wróciliśmy na tę wyspę drugi raz gniazda już niestety
nie było, musiało spaść do wody lub może ktoś je zdjął. Ale niestrudzone
ptaszki zaczęły budować nowe na jeszcze bardziej chybotliwym krzaczku tuż obok.
Mijamy
skałkę, delektując się zapachem i idziemy dalej plażą w stronę ogrodów
schowanych w zieleni po naszej lewej stronie. Witamy się z innymi ogrodnikami
maszerującymi żwawo z przepasanymi na plecach stożkowymi koszami z liści i
maczetami zwisającymi przy pasie. Wracając z ogrodów kosze te będą wypełnione
kokosami, mąką z sagowca lub sezonowymi owocami.
Być może i upolują małego
zwierzaczka o pięknych dużych brązowych oczach zwanego Kuskus (Cuscus). Widzieliśmy
go tylko raz, w niewoli odwiedzając rodzinę gospodarza w innej wsi na Rau. Gatunek
na wyginięciu ze względu na handel.
Po
drodze wita nas ogromne, rozłożyste drzewo rodem z filmu ‘Avatar’, z
którym
witam się w duchu. Przed końcem zatoczki zaczynamy wchodzić w głąb chaszczy wydeptaną dróżką, która pnie się pod górkę i po 15 min jesteśmy na miejscu. Podziwiamy ogromne drzewa goździkowe. Widzę je pierwszy raz w życiu.
Drzewa goździkowe mogą mieć do paru metrów wysokości i pięknie pachną zwłaszcza, gdy podmuch wiatru uwolni aromat liści. Zerwałam młode pędy do żucia, dają ostry, mocny smak, nie potrzeba gumy do żucia i płukanek do odświeżenia ust – można się od razu całować na goździkowo.
Zobaczyliśmy również jak pozyskuje się
mąkę z drzewa Sagowca.
To specjalny rodzaj palmy, po jej ścięciu pień jest
przepoławiany, wnętrze rozdrabniane i transportowane do wydrążonego wcześniej żłobu.
Tam leżakuje w wodzie i fermentuje barwiąc na czerwonawo-rdzawy kolor. Żłób przykryty
jest liśćmi palmowymi by chronić przed robactwem, ale wątpię czy to pomaga.
Potem jest to odsączane i w zbitej formie wsadzane do koszy. W domu gospodyni
zrobiła nam lokalne danie z mąki sagowca w dwóch wariantach: glutowej oraz
zbitej w formie chlebka lekko mokrego w środku. Nam smakowały obie wersje, choć
chlebek mi bardziej.
RAJSKA PLAŻA, SURFING NA DREWNIE I
SŁODKOWODNE ATRAKCJE
Nasza
rajska plaża rozciągnięta jest w kształcie lewostronnego rożka księżyca i
wyłożona bazaltowymi czarnymi kamieniami o przeróżnej wielkości i kształcie,
jasnymi kamieniami, muszelkami i muszlami, palmami kokosowymi chylącymi się ku
turkusowemu błękitowi morza, które grzmi odgłosem 2 metrowych fal tworzących
się na płytkiej wodzie porywając z dna piasek i uderzając z hukiem o skalisty,
pokryty niedostępnymi rafami brzeg. A wszystko to dopełnione kolorystycznie
zielenią ogrodów, drzew, zwisających z nich roślin przypominających czasem
upiorne stwory.
W połowie tej rajskiej plaży znajduje się tajemnicza kawowa skałka wraz z niewidzialnymi ludźmi Moro (zapraszam do kolejnego wpisu).
W połowie tej rajskiej plaży znajduje się tajemnicza kawowa skałka wraz z niewidzialnymi ludźmi Moro (zapraszam do kolejnego wpisu).
Plaża
poprzecinana jest dwoma źródełkami rzeki, biorącymi swój początek gdzieś w
lądzie aż do plaży. Bardzo dobra kompozycja matki-natury, w ten sposób po
słonej kąpieli można biec na prawo lub lewo i przepłukać się w słodkiej wodzie
bez towarzystwa krokodyli.
Lokalni
surferzy, czyli towarzyszące nam na plaży dzieci szybko pokazały swoje
umiejętności. Wyszukały wyrzucone przez morze deski, deseczki,
wydłubały
wystające z nich gwoździe i biegiem ruszyli w fale. Obserwowaliśmy z
ciekawością a szło im fantastycznie. Maluchy unosiły się na niskiej brzegowej
fali, która niosła ich ze sobą z parę metrów. A ile radości, zabawy i śmiechu!
Spróbowaliśmy i my. Parę razy się udało na płytszej wodzie jednak, gdy
wyszliśmy za miejsce gdzie tworzą się fale, do śmiechu nam nie było. Woda
zaczęła próbować wciągać w głąb. Powróciliśmy na bezpieczne stanowiska z
gruntem pod stopami i dalej kładliśmy się na fali i naszych dosłownych
drewnianych deskach surfingowych.
Inną
atrakcją tego miejsca jest wodospad, do którego można dojść korytem rzeki i na
przykład znaleźć odciśnięty w kamieniu pradawny kształt stopy jakiegoś
drapieżnika. Musiał przejść po nim, gdy lawa ostygła a była wystarczająco
miękka by przyjąć i utrwalić jego ciężar. Wodospad dał nam miłą ochłodę, ale
nie uchronił od komarów, które w tym lekko zalesionym i zaciemnionym miejscu
miały na nas żerowanie.
A ostatnia atrakcja przez nas poznana to skałka Kurczak na zdjęciu powyżej.
Zapraszam na część drugą relacji!
z pozdrowieniami
Joasia
z pozdrowieniami
Joasia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz